18.07.2017

Od Kingi

Szłam sobie ulicą przyglądając się przechodniom. Co około 5 minut przez ulicę przechodził coraz to inny, umundurowany Niemiec. Cóż - nic nie poradzisz. Jedyne co może pomóc to Bóg, chociaż nie. Przez to wszystko co teraz się dzieje przestaję w to wierzyć. To wszystko możemy zmienić my.
Oparłam się o pierwszą lepszą kamieniczkę, bo wszystkie ławki w okolicy były podpisane ,,Dla Niemców", więc co ja będę się stawiać. Wolałabym nie trafić do niewoli jako prostytutka, młoda jeszcze jestem.
Przez ulicę przechodziły coraz to nowsze twarze, nawet jakiś iluzjonista zabawiał dzieci... Stało się to trochę monotonne, a ja monotonii nie lubię, po prostu nie.
Dlatego wspaniałomyślna Kinga, aby się dłużej nie rzucać w oczy doszła do wniosku, że spotka się z zastępem. Dawno żeśmy się nie widzieli, więc niewielkie spotkanko by nie zaszkodziło.
Przestałam podpierać kamieniczkę i ruszyłam z warszawskiego Śródmieścia na Żoliborz. Tam mieszkała większa część naszego zastępu, więc czemu by nie. Szczęście, że było nas tylko 5 łącznie ze mną.
Podczas kilkunasto minutowej przechadzce postanowiłam zajrzeć najpierw do Zosi (chociaż tylko nam pomagała... i tak uważam ją za ,,nas"), później Janka... W dalszej kolejności po resztę bandy.
Podeszłam pod drzwi Zofii i zapukałam. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich dorosła kobieta w fartuchu, ewidentnie przygotowująca jakieś smaczne danie, bo zapachy były nieziemskie.
- Dzień dobry, zastałam Zosię? - zapytałam z uśmiechem.
- Wyszła gdzieś z rana, nie mam pojęcia gdzie jest... Łazi tu i tam, wiesz jak z nią jest.
- Rozumiem i tak dziękuję! Do widzenia!
- Uważaj na łapanki, dziecko! - wykrzyknęła za mną gdy schodziłam ze schodów.
- Dobrze...
W sumie i tak nie musiałam uważać, nie mam osoby, dla której mogłabym żyć. Nie zależy mi. Bynajmniej wiedziałam jedno - Zosia i reszta są w miejscu spotykania się zastępu, dokładniej za jednym z kościołów, blisko lasu.
Truchtem starałam się przemknąć przez ulicę, jednakże było to zauważalne... Dla własnego dobra zwolniłam kroku.
Już nigdzie się nie spiesząc słyszałam strzały z sąsiedniej ulicy. To była łapanka, widziałam na własne oczy. Na szczęście do mojego celu podróży daleko nie było.
Kilka minut później widziałam ich wszystkich uśmiechniętych, tylko ja zdyszana i niespokojna dołączyłam do grupy. Z daleka wykrzykiwali ,,O, patrzcie - Kinga idzie!" i śmiali się z nieznanego mi jeszcze powodu.
Podeszłam bliżej, wyściskałam wszystkich i oznajmiłam poważnym tonem.
- Łapanka.
Towarzystwo spoważniało, ja spojrzałam w ziemię. Ktoś zapytał ,,Gdzie?", a ja nawet nie mogłam rozpoznać głosu, bez namysłu odpowiedziałam ,,Zagórna". Nastała chwila ciszy, którą musiałam przerwać.
- W sumie nie po to tu przyszłam, bo chciałam wyjść do jakiejś restauracji, pogadać... Dawno się nie widzieliśmy...
Grupa przytaknęła, więc pozostało pytanie gdzie... do pierwszej lepszej!
Szliśmy dwójkami, aby nie wzbudzać za dużych podejrzeń. Szłam w drugiej parze z Jankiem, ale w sumie co to ma do rzeczy, skoro droga była zdumiewająco krótka.
Weszliśmy do restauracji, dziewczyny zajęły nam wszystkim przyzwoity stolik... Dobrze, że restauracja była polska, bo mogliśmy usiąść w grupie. Po chwili dołączyła reszta zastępu, złożyliśmy zamówienia, śmialiśmy się i gadaliśmy... Poczułam się tak, jakbym w końcu miała rodzinę, której bardzo mi brakuje... Niby 2 lata, a jednak.
- Kinga - zaczęła Tosia - przecież ty grałaś na fortepianie... Zobacz, tu jest pianino!
- Owszem, jest, ale co to ma do rzeczy? - zdziwiłam się.
- Jak to co? Zagraj nam!
Wybałuszyłam oczy i prawie splunęłam herbatą na stół, jednak powstrzymałam się.
- Żartujesz? Przecież ja nic nie pamiętam! - uśmiechnęłam się głupio.
- Wiemy przecież, że pamięć masz doskonałą, idź graj!
Wolałam nie dyskutować, a poza tym nie potrafię odmawiać - już taka jestem, co poradzisz.
Usiadłam przed pianinem, starłam ręką trochę kurzu i podwyższyłam krzesło do optymalnej wysokości. Zaczęłam grać. Przyznaję, już na początku odczułam różnicę między pianinem i fortepianem. Tutaj było łatwiej. Zagrałam kawałek utworu ,,O sole mio!", wszyscy klaskali, niektórzy nawet wstali, aby wyrazić większe uznanie.
Jednak ta chwila nie trwała długo, do restauracji weszli Niemcy. Szybko zamknęłam pianino i usiadłam do grupy, mój błąd. Esesmani wzięli nas za spiskowców. Załadowali broń i zagrozili, że jeśli nie opuścimy lokalu zastrzelą nas. Wychodziliśmy po kolei, każdy odchodził w swoją stronę... Ja wyszłam ostatnia. Skręciłam w jakąś wąską uliczkę i wpadłam na kogoś (oczywiście patrzyłam czy za mną nie idą). Przestraszyłam się i automatycznie zaczęłam przepraszać.

(ktoś, coś?)

2 komentarze: