- Maria! - usłyszałam krzyk Emilii Wostowskiej, czyli szefowej wszystkich sanitariuszek. - Mario Stanisławo, czy mnie słyszysz?
- Tak!, Tak, jestem tu... - odpowiedziałam, po czym podbiegłam do kobiety. Emilia mogła mieć najwyżej 40 lat. Miała jędrną cerę i średniej długości blond włosy spięte w wysoki kok. Ogółem wyglądała dostojnie i miała idealną osobowość do kierowania kadrą. Surowa, bezkompromisowa i świetnie wykształcona w kierunku medycyny.
- Przynieś mi proszę dwie rolki bandaży, opakowanie gazy, wodę utlenioną i zwykłą wodę z mydłem. Byleby nie była brudna! - zasalutowałam i pobiegłam do małej sali z ogromnymi ilościami ekwipunku medycznego. Wybrałam wszystko, o co prosiła mnie Emilia, nalałam wody do miski i wróciłam. Kobieta zabrała się do pracy. Każdy jej ruch był pewny, ona jak zawsze skupiona i precyzyjna. Lubiłam patrzeć, jak pracuje. Kiedy się na nią spoglądało, nabierało się chęci do roboty. Od zawsze miałam chęć jej jakoś pomagać, a teraz może byłoby to możliwe. W końcu rannych było za dużo na 40 sanitariuszek.
- Pani Emilio, mam do pani pytanie.
- Ależ oczywiście, Słońce, pytaj o co chcesz.
- No więc... czy mogłabym pomóc pani w jakiejś operacji? Choć troszkę!
- A nóż ci pozwolę, dziecko! - obruszyła się i jęła moją dłoń. - Tyś jeszcze zbyt młoda na te sprawy, doprawdy. Kiedy już nie będzie wyjścia na froncie, to ci pewnikiem dam szansę.
- Ależ pani Emilio! Proszę, chciałabym choć trochę dopomóc panią w tej operacji.
- Zmykaj Mario! Gdzie indziej jesteś potrzebna. - wskazała na grupkę sanitariuszek po drugiej stronie sali. Ze spuszczonym nosem powędrowałam w stronę Heleny Papis, zastępczyni przełożonej.
- Ach, Mario! Dobrze, że jesteś. Czy byłabyś łaskawa przynieść mi bandaż i gazę? - uśmiechnęła się wskazując na postrzeloną nogę żołnierza. Nie było powodu do uśmiechu, pomyślałam w duchu. Może i pani Helena chciała mi dodać otuchy, ale przy krwawiących ludziach się nie uśmiecha. Po prostu tak nie można. Bitwa w Warszawie trwała już 5 dni, prawie w całym mieście stały szpitale i rozmaite hale przerobione na nie. Nasz był akurat polowy, rozłożony w opuszczonym domu jakiś bogaczy. Podobno na wieść o ataku na Westerplatte od razu dali nogę do Stanów Zjednoczonych. Tchórze. Zamiast bronić swojego kraju, albo choć dopomagać finansowo poszkodowanych, wyjechali sobie do Ameryki, z dala od wojny, z dala od ginących ludzi i naszych problemów tak, jakby nigdy ich to nie dotyczyło. Wkurzali mnie tacy ludzie. No, chyba, że mieli dzieci i chcieli ochronić je przed tymi drastycznymi wydarzeniami. Poszłam do składziku, wzięłam bandaże i podałam je v-ce przełożonej. Usiadłam na stołku, czekając na wezwanie od kolejnej sanitariuszki. Dlaczego musiałam trafić tu? Przecież w każdym innym szpitalu wszystkie sanitariuszki operowały, zaszywały rany i ratowały życie żołnierzom. Nie tak to sobie wyobrażałam. Miałam pomagać ludziom, którzy są ranni, a nie nosić bandaże do opatrunków innym kobietom. Wyszłam ze szpitala na balkon i popatrzyłam na ulicę. Chodziło tamtędy dużo osób, to zwykli ludzie, to żołnierze. Dąbrowskiego wydawała się ulicą, której nie dotknęła wojna. Na zewnątrz było spokojnie i nic nie wskazywało na to, żeby coś miało się stać. Ale jednak... Na parę minut odwróciłam wzrok od ulicy i nagle usłyszałam to:
- Szybko, ewakuacja! Niemieccy żołnierze na ulicy!
Ktoś?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz