Dopiero teraz zauważyłam, że w grupie rannych znajdowała się także dziewczyna. Miała wygląd Niemki, piękne blond włosy, błękitne oczy i zaróżowione policzki.
- Chodź, pomóż mi przenosić rannych. - rzuciłam i od razu zabrałyśmy się do pracy. Zaprowadziłam ją w biegu do balkonu i przeskoczyłyśmy na balkon drugiego budynku. Miałyśmy szczęście, bo przerwa między domami mogła mieć co najwyżej metr dwadzieścia, więc przenoszenie mogło nie być aż takie trudne, jak mi się wydawało. Pierwsze nadbiegły dwie 17 - letnie sanitariuszki i przyniosły rosłego mężczyznę ze złamaną nogą. Panienki wyciągnęły ręce z człowiekiem i podały go nam z wielką ostrożnością, a następnie same skoczyły nad balustradą balkonu bogaczy, aby znaleźć się po drugiej stronie.
- Pani Mario, mamy pannom pomagać w odbieraniu podopiecznych, tak będzie szybciej.
- Świetnie, ale bądźmy na ty. Jak macie na imię?
- Natalia i Hania, a ty jesteś jak pamiętam, Estera?
- Tak... skąd znacie moje imię? - spytała blondynka marszcząc czoło.
- Prowadzimy od czasu do czasu spis rannych i zapamiętałyśmy twoje imię. Jest wyjątkowe. - odpowiedziała Natalia. Reszta pielęgniarek zaczęła przynosić rannych. My sprawnie ich chwytałyśmy i zanosiłyśmy do dużego salonu w głębi domu. Na drugą stronę przeskakiwali sami ci, którzy moli ruszać nogami i tułowiem. Zanim Niemcy weszli do budynku, zdążyłyśmy przenieść wszystkich do kamienicy na przeciwko. Udało nam się zabrać też część ekwipunku, żeby móc opatrywać żołnierzy i małą grupkę cywili, zranionych przypadkiem, przy starciach.
- A tak właściwie, dlaczego trafiłaś do tego szpitala? - zwróciłam się do Estery.
<Estera? Przepraszam, że tak późno odpisałam, ale byłam na parodniowym wyjeździe>
31.07.2017
Od Adama c.d. Jens
Nie powiem, słowa tego chłopaka zrobiły na mnie duże wrażenie, a jeszcze większe, kiedy zobaczyłem łzy w jego oczach. Oczywiście wiedziałem, że Niemcy to doskonali manipulanci, ale nie uważałem, żeby ktoś mógł udawać aż tak dobrze. Dlatego postanowiłem dać mu szansę. Zresztą, jeśli ma wobec mnie jakieś złe zamiary, to nic mi już nie pomoże, skoro pozwoliłem się tutaj jednak zaciągnąć. Poprawiłem się na krześle, sięgając niepewnie po kromkę chleba. Ugryzłem kawałek i zacząłem rzuć. Dopiero po połknięciu pierwszego kęsa zdołałem zapytać.
- Dlaczego... mówisz takie rzeczy?- spytałem, nie bardzo wiedząc, jak powinienem sformułować pytanie.
- Jakie?- chłopak autentycznie zdawał się nie wiedzieć, o co mi chodzi.
- No..., że chcesz odejść z tego świata.
- Bo tak jest- odparł krótko. Zdziwiło mnie to, z jaką lekkością to powiedział.
- Ale dlaczego tego chcesz?- nie ustępowałem, gdyż bardzo chciałem się dowiedzieć, co skłoniło tego chłopaka do tak radykalnych postanowień.
- Chyba po prostu uważam, że to jedyny sposób na uratowanie się z tego tonącego okrętu, którym stał się ten świat- odparł. Na następnych kilka minut zapanowała między nami cisza. Skupiłem się na jedzeniu i moich przemyśleniach dotyczących tego chłopaka. Nadal nie ufałem mu do końca, ale, chcąc nie chcąc, musiałem przyznać mu rację. Bo poniekąd ją miał, ten świat stał się tonącym okrętem. Ale ja sam nigdy nie pomyślałbym, że śmierć mogłaby być sposobem ucieczek. A już w ogóle, że jedynym. Nie potrafiłbym tak pomyśleć, bo to do mnie nie podobne i zabrania tego Bóg. I chociaż bardzo boli mnie wszystko, co się dzieje dookoła, nigdy bym się na coś takiego nie zdecydował. Spojrzałem na chłopaka i zdałem sobie sprawę, że przez ten czas cały czas się na mnie patrzył. Kiedy zaś przeniosłem wzrok na chleb, ze zdziwieniem zaobserwowałem, że brakuje już widocznej jego ilości. Czyżbym przez ten czas tyle zjadł i tego nie zauważył? Pomyślałem, że zamiast skupiać się na swoich głupich przemyśleniach, mogłem zabrać trochę chleba, żeby podzielić się nim z bliskimi. Nadal byłem bardzo głodny, ale przeniosłem wzrok znów na chłopaka, by spróbować odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Niestety, niewiele mi to pomogło. Sięgnąłem wiec po kolejną kromkę.
- Jak masz właściwie na imię?- omal nie podskoczyłem, gdy Niemiec nagle się odezwał.
- A-adam. A ty?- powiedziałem w końcu.
- Jens- znów zapadła chwila ciszy, ale tym razem była ona bardzo krótka. Gorączkowo zastanawiałem się, jak zadać to pytanie.
- A ty zamierzasz uciekać z tego świata?- zapytałem wreszcie, choć tak naprawdę nie powinien mnie obchodzić los niemieckiego żołnierza. Ale z drugiej strony ten jeden, w przeciwieństwie do całej reszty, nie chciał mnie zabić, a nawet mi pomógł.
<Jens? Spoko>
- Dlaczego... mówisz takie rzeczy?- spytałem, nie bardzo wiedząc, jak powinienem sformułować pytanie.
- Jakie?- chłopak autentycznie zdawał się nie wiedzieć, o co mi chodzi.
- No..., że chcesz odejść z tego świata.
- Bo tak jest- odparł krótko. Zdziwiło mnie to, z jaką lekkością to powiedział.
- Ale dlaczego tego chcesz?- nie ustępowałem, gdyż bardzo chciałem się dowiedzieć, co skłoniło tego chłopaka do tak radykalnych postanowień.
- Chyba po prostu uważam, że to jedyny sposób na uratowanie się z tego tonącego okrętu, którym stał się ten świat- odparł. Na następnych kilka minut zapanowała między nami cisza. Skupiłem się na jedzeniu i moich przemyśleniach dotyczących tego chłopaka. Nadal nie ufałem mu do końca, ale, chcąc nie chcąc, musiałem przyznać mu rację. Bo poniekąd ją miał, ten świat stał się tonącym okrętem. Ale ja sam nigdy nie pomyślałbym, że śmierć mogłaby być sposobem ucieczek. A już w ogóle, że jedynym. Nie potrafiłbym tak pomyśleć, bo to do mnie nie podobne i zabrania tego Bóg. I chociaż bardzo boli mnie wszystko, co się dzieje dookoła, nigdy bym się na coś takiego nie zdecydował. Spojrzałem na chłopaka i zdałem sobie sprawę, że przez ten czas cały czas się na mnie patrzył. Kiedy zaś przeniosłem wzrok na chleb, ze zdziwieniem zaobserwowałem, że brakuje już widocznej jego ilości. Czyżbym przez ten czas tyle zjadł i tego nie zauważył? Pomyślałem, że zamiast skupiać się na swoich głupich przemyśleniach, mogłem zabrać trochę chleba, żeby podzielić się nim z bliskimi. Nadal byłem bardzo głodny, ale przeniosłem wzrok znów na chłopaka, by spróbować odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Niestety, niewiele mi to pomogło. Sięgnąłem wiec po kolejną kromkę.
- Jak masz właściwie na imię?- omal nie podskoczyłem, gdy Niemiec nagle się odezwał.
- A-adam. A ty?- powiedziałem w końcu.
- Jens- znów zapadła chwila ciszy, ale tym razem była ona bardzo krótka. Gorączkowo zastanawiałem się, jak zadać to pytanie.
- A ty zamierzasz uciekać z tego świata?- zapytałem wreszcie, choć tak naprawdę nie powinien mnie obchodzić los niemieckiego żołnierza. Ale z drugiej strony ten jeden, w przeciwieństwie do całej reszty, nie chciał mnie zabić, a nawet mi pomógł.
<Jens? Spoko>
30.07.2017
Od Noah'a C.D. Roderich'a
Odprowadzałem dziewczynę wzrokiem, aż za ladę, gdzie zajęła się swoimi podstawowymi czynnościami. Nie pasowało mi coś w jej zachowaniu, odnosiłem wrażenie, że w tej kawiarni zajmują się szmuklerstwem, albo utrzymują kontakt z polskimi powstańcami. Podniosłem wzrok na blondyna, zastanawiając się chwilę nad odpowiedzią. Nie powiem przecież, że wpadł mi w oko i chciałem wybadać czy jest homofobem. Trzeba było wybrnąć z tego inną drogą, do głowy od razu wpadła mi następująca odpowiedź:
– Amerykanin nie zając, nie ucieknie zbyt szybko i to w dodatku panu sierżantowi. Sądzę, że pan złapie go, nim ten zdąży zjeść swoje śmieciowe jedzenie – zauważyłem, biorąc pierwszy łyk niesłodzonej kawy. Nie przepadałem za cukrem i mlekiem jako dodatkiem. Miałem wrażenie, iż psuły cały smak tego wspaniałego naparu.
– Schlebia mi pan, aczkolwiek postaram się, by tak właśnie było – zapewnił, z typowym dla niego uśmiechem, który cały czas gościł na jego twarzy. – Jeśli mogę spytać, od jak dawana jest pan porucznikiem ? - przymrużył lekko oczy, jakby chcąc mnie prześwietlić na wylot. Widać skutek uboczny pracy, jaką się zajmował. Podsunął filiżankę do swoich wąskich, a zarazem namiętnych ust, by upić kolejny łyk napoju.
– Od ponad roku... - stwierdziłem. – A pan, długo jest sierżantem? Wydaje mi się, że należy się panu znacznie wyższy stopień – odparłem, puszczając mu oczko, wyginając kąciki warg zawadiacko.
Uśmiech starszego mężczyzny od razu pobladł.– Jestem starszym sierżantem, od zdaje się, ośmiu miesięcy. Nosiłem stopień porucznika, jednak został mi on odebrany – odpowiedział. Nie byłem zbytnio z tego, co usłyszałem zadowolony. Kto by był? Komuś właśnie zmarnowali pół życia ciężkiej pracy! Aby awansować na taką pozycję, trzeba wypełniać każdą misję, być na każde zawołanie Hitlera. Nie wspomniawszy o tym, że równało się to ze spełnianiem zachcianek generała, czy też marszałka...
– Zatem popełnili spory błąd – stwierdziłem, krzywiąc się.
– Możliwe, ale mogę panu powiedzieć, że zaniżenie stopnia nie jest tak straszną krzywdą, na jaką może wyglądać. Jeśli ustawi się pan odpowiednio, może pan żyć sobie nadal tak wygodnie, jak z trzema kwadratami na kołnierzu. Oczywiście na Szucha, nie wiem jak u Was – oparł się wygodniej o oparcie krzesła, ponownie degustując się kawą.
– Niektórzy mają tę samą rangę co ja, a nie robią nic, więc jest to kwestia znajomości. Ja niestety latałem po misjach, zaraz, gdy ukończyłem studia oficerskie i nadal latam – zaśmiałem się cicho, w jak bardzo żałośnie jestem położony. Gdybym był blondynem, a nie brunetem, to prawdopodobnie mógłbym siedzieć i się obijać na stołku. Jak moi teoretycznie dobrzy koledzy.
– To ile pan ma lat, skoro zdążył pan je skończyć? - czułem baczny wzrok błękitnookiego na sobie. Miałem wrażenie, że ciężko mu chwilowo w cokolwiek uwierzyć, a raczej zrozumieć.
– Dwadzieścia cztery, wiem, że brzmi to niedorzecznie..., ale mając jedenaście lat, byłem już po maturach, rok później rozpocząłem studia – wypiłem dwa, może trzy łyki parzonych, zmielonych ziaren o nęcącym zapachu.
–... Przepraszam. Niech mi to pan wyjaśni, bo nie rozumiem. Zaczął pan studia w wieku dwunastu lat? - uniósł mimowolnie brwi do góry, w widocznym niedowierzaniu. Ponownie uniósł naczynie z naparem, czując silną potrzebę napicia się. Większość reagowała bez wszelkich skrupułów, wybuchając śmiechem lub udając, że kłamię. Zdawali sobie sprawę, że jestem osobą szczerą, ale jakoś nie potrafili przełknąć takiej informacji bez dowodów. Wtedy brałem ich do mieszkania, gdzie pokazywałem wszystkie dokumenty, potwierdzające moje stopnie w nauce.
– Tak, szedłem szybciej z programem nauczania, dlatego skakałem z klasy do klasy – wytłumaczyłem.
– To musiał pan iść naprawdę szybko z tym programem – odparł, ze słyszalnym podziwem w głosie. – Powinni o panu pisać w gazetach – dodał, na co pokręciłem głową przecząco. Powiedziałem, że nie przepadam za rozgłosem, jak i, że sam o to musiałem dbać w imieniu rodzicieli.
– Słusznie, potem trzeba się męczyć z niezdrową rozpoznawalnością – rzekł na to, a ja zaraz przytaknąłem. Wprawdzie sporo się uczyłem, czytając książki, poznawałem nowe słowa, uczyłem się ich znaczeń... Sporo ich było, widać matka mnie kochała zadręczać lekturą.
– Miło by było, gdyby pan o tym nikomu nie wspominał – urwałem na chwilę.- Z tego, co słyszałem na koszarach, jest pan Austriakiem? - zagadałem. - Jeszcze nie miałem okazji odwiedzić tego państwa, byłbym wdzięczny, gdyby opowiedziałby mi pan co nieco o swojej ojczyźnie, nim ją opuścił – uśmiechnąłem się, powoli opróżniając kubek z czarną cieczą.
Spojrzałem jeszcze kątem oka na paru wystraszonych chłopaków, którzy ukradkiem patrzyli w naszym kierunku. Zauważyłem także, jak mała dziewczynka, wiekiem podobna do mej kuzynki, szła w naszym kierunku. Opiekunka stała zaś przy ladzie i składała zamówienie.
– Mama! Mama! Meine Onkel!- krzyknęła niezbyt poprawnie, widać uczyła się dopiero co mówić. Wskazała na nas z szerokim uśmiechem na twarzy, a kiedy jej rodzicielka skapnęła się, co się święci... Czyli dzieciuch pragnął obrać, któregoś z nas za cel i się przytulić. Zaraz oderwała się od miłej rozmowy z kelnerką i złapała swą córkę, która upodobała sobie Roderich'a i była zaledwie metr od niego. Znakomicie kryłem swoje rozbawienie, pod zobojętniałą mimiką.
–Entschuldigen Sie bitte, moja córka tęskni za wujkami, jeszcze raz panów przepraszam za nią – powiedziała niemal pokornie szatynka, o ciemnym odcieniu błękitu.
Szybciutko zabrała młodą blondyneczkę, która do nas machała. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale również jej odmachałem. Dzieciak przez to się szczerzył od ucha do ucha, ale już grzecznie stała przy maminej spódnicy.
– Amerykanin nie zając, nie ucieknie zbyt szybko i to w dodatku panu sierżantowi. Sądzę, że pan złapie go, nim ten zdąży zjeść swoje śmieciowe jedzenie – zauważyłem, biorąc pierwszy łyk niesłodzonej kawy. Nie przepadałem za cukrem i mlekiem jako dodatkiem. Miałem wrażenie, iż psuły cały smak tego wspaniałego naparu.
– Schlebia mi pan, aczkolwiek postaram się, by tak właśnie było – zapewnił, z typowym dla niego uśmiechem, który cały czas gościł na jego twarzy. – Jeśli mogę spytać, od jak dawana jest pan porucznikiem ? - przymrużył lekko oczy, jakby chcąc mnie prześwietlić na wylot. Widać skutek uboczny pracy, jaką się zajmował. Podsunął filiżankę do swoich wąskich, a zarazem namiętnych ust, by upić kolejny łyk napoju.
– Od ponad roku... - stwierdziłem. – A pan, długo jest sierżantem? Wydaje mi się, że należy się panu znacznie wyższy stopień – odparłem, puszczając mu oczko, wyginając kąciki warg zawadiacko.
Uśmiech starszego mężczyzny od razu pobladł.– Jestem starszym sierżantem, od zdaje się, ośmiu miesięcy. Nosiłem stopień porucznika, jednak został mi on odebrany – odpowiedział. Nie byłem zbytnio z tego, co usłyszałem zadowolony. Kto by był? Komuś właśnie zmarnowali pół życia ciężkiej pracy! Aby awansować na taką pozycję, trzeba wypełniać każdą misję, być na każde zawołanie Hitlera. Nie wspomniawszy o tym, że równało się to ze spełnianiem zachcianek generała, czy też marszałka...
– Zatem popełnili spory błąd – stwierdziłem, krzywiąc się.
– Możliwe, ale mogę panu powiedzieć, że zaniżenie stopnia nie jest tak straszną krzywdą, na jaką może wyglądać. Jeśli ustawi się pan odpowiednio, może pan żyć sobie nadal tak wygodnie, jak z trzema kwadratami na kołnierzu. Oczywiście na Szucha, nie wiem jak u Was – oparł się wygodniej o oparcie krzesła, ponownie degustując się kawą.
– Niektórzy mają tę samą rangę co ja, a nie robią nic, więc jest to kwestia znajomości. Ja niestety latałem po misjach, zaraz, gdy ukończyłem studia oficerskie i nadal latam – zaśmiałem się cicho, w jak bardzo żałośnie jestem położony. Gdybym był blondynem, a nie brunetem, to prawdopodobnie mógłbym siedzieć i się obijać na stołku. Jak moi teoretycznie dobrzy koledzy.
– To ile pan ma lat, skoro zdążył pan je skończyć? - czułem baczny wzrok błękitnookiego na sobie. Miałem wrażenie, że ciężko mu chwilowo w cokolwiek uwierzyć, a raczej zrozumieć.
– Dwadzieścia cztery, wiem, że brzmi to niedorzecznie..., ale mając jedenaście lat, byłem już po maturach, rok później rozpocząłem studia – wypiłem dwa, może trzy łyki parzonych, zmielonych ziaren o nęcącym zapachu.
–... Przepraszam. Niech mi to pan wyjaśni, bo nie rozumiem. Zaczął pan studia w wieku dwunastu lat? - uniósł mimowolnie brwi do góry, w widocznym niedowierzaniu. Ponownie uniósł naczynie z naparem, czując silną potrzebę napicia się. Większość reagowała bez wszelkich skrupułów, wybuchając śmiechem lub udając, że kłamię. Zdawali sobie sprawę, że jestem osobą szczerą, ale jakoś nie potrafili przełknąć takiej informacji bez dowodów. Wtedy brałem ich do mieszkania, gdzie pokazywałem wszystkie dokumenty, potwierdzające moje stopnie w nauce.
– Tak, szedłem szybciej z programem nauczania, dlatego skakałem z klasy do klasy – wytłumaczyłem.
– To musiał pan iść naprawdę szybko z tym programem – odparł, ze słyszalnym podziwem w głosie. – Powinni o panu pisać w gazetach – dodał, na co pokręciłem głową przecząco. Powiedziałem, że nie przepadam za rozgłosem, jak i, że sam o to musiałem dbać w imieniu rodzicieli.
– Słusznie, potem trzeba się męczyć z niezdrową rozpoznawalnością – rzekł na to, a ja zaraz przytaknąłem. Wprawdzie sporo się uczyłem, czytając książki, poznawałem nowe słowa, uczyłem się ich znaczeń... Sporo ich było, widać matka mnie kochała zadręczać lekturą.
– Miło by było, gdyby pan o tym nikomu nie wspominał – urwałem na chwilę.- Z tego, co słyszałem na koszarach, jest pan Austriakiem? - zagadałem. - Jeszcze nie miałem okazji odwiedzić tego państwa, byłbym wdzięczny, gdyby opowiedziałby mi pan co nieco o swojej ojczyźnie, nim ją opuścił – uśmiechnąłem się, powoli opróżniając kubek z czarną cieczą.
Spojrzałem jeszcze kątem oka na paru wystraszonych chłopaków, którzy ukradkiem patrzyli w naszym kierunku. Zauważyłem także, jak mała dziewczynka, wiekiem podobna do mej kuzynki, szła w naszym kierunku. Opiekunka stała zaś przy ladzie i składała zamówienie.
– Mama! Mama! Meine Onkel!- krzyknęła niezbyt poprawnie, widać uczyła się dopiero co mówić. Wskazała na nas z szerokim uśmiechem na twarzy, a kiedy jej rodzicielka skapnęła się, co się święci... Czyli dzieciuch pragnął obrać, któregoś z nas za cel i się przytulić. Zaraz oderwała się od miłej rozmowy z kelnerką i złapała swą córkę, która upodobała sobie Roderich'a i była zaledwie metr od niego. Znakomicie kryłem swoje rozbawienie, pod zobojętniałą mimiką.
–Entschuldigen Sie bitte, moja córka tęskni za wujkami, jeszcze raz panów przepraszam za nią – powiedziała niemal pokornie szatynka, o ciemnym odcieniu błękitu.
Szybciutko zabrała młodą blondyneczkę, która do nas machała. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale również jej odmachałem. Dzieciak przez to się szczerzył od ucha do ucha, ale już grzecznie stała przy maminej spódnicy.
<Roderich ? Reakcja na dzieciaka? ; v >
Od Janka C.D. Evy
Być może powiodłem tęsknym wzrokiem za cofającą się dłonią Evy. Być może, nie mam pojęcia. Ale mam nadzieję, że nie. Gdy złączyła swoją dłoń z moją, nie byłem w stanie skupiać się na chodzących wokół psach.
- Ja... - zacząłem niezbyt inteligentnie, jednak zaraz powróciłem na ziemię. - Twój ojciec... nie było aż tak strasznie - uśmiechnąłem się uspokajająco. Nie mogłem powiedzieć, że najbardziej niezręczną i niekomfortową sytuację mojego życia przeżyłem właśnie kilkanaście minut temu w pokoju z Christianem Kastnerem. Kiedy jako członek Szarych Szeregów, harcerz z ponad siedmioletnim stażem zasiadłem razem z niemieckim oficerem do rozmów o pracę. Mój umysł przypomniał mi wtedy wszystko, co o Niemcach mówili moi przyjaciele, przełożeni, rodzina i ja sam. I rozmawiając z Panem Kastnerem, ja po polsku, on po niemiecku, starałem zachowywać się najswobodniej jak mogłem, jednak było to bardzo trudne. To nie tak, że automatycznie czułem niechęć do tego człowieka. Krępowała mnie sama sytuacja, podświetlona przez wyrywki z przeszłości.
- Całkiem nieźle się dogadywaliśmy - kontynuowałem beztroskim głosem. - Mówiłem po polsku, a on po niemiecku i czasem nawet udało nam się wzajemnie zrozumieć. I to nie tak, że "nie przepadam za Niemcami"... Sytuacja jest inna, prawda? - spytałem, wyszczerzonymi zębami próbując ukryć zmieszanie.
- Chyba tak... - przytaknęła niepewnie Eva.
- Ustaliliśmy, że będę przychodził w poniedziałki, środy i piątki na ósmą z elastycznymi godzinami pracy, czyli w zależności od potrzeby mojej pomocy.
- Pasuje ci taki układ? - zapytała.
- Jest bardzo wygodny, bardzo mi się podoba - zapewniłem szczerze.
Eva nauczyła mnie imion wszystkich psów. Tak na zaś. Wiedzieliśmy, że faktyczne nauczenie się ich zajmie mi jeszcze wiele czasu, ale zgodnie uznaliśmy, że im wcześniej zaczniemy, tym wcześniej osiągniemy sukces. Dziewczyna objaśniła też kiedy psy jedzą, co jedzą oraz jak i gdzie podawać im żywność. Co do sprzątania, zadeklarowałem, że sam dam sobie radę.
- Może teraz pokażę ci stajnię - zaproponowała po jakimś czasie Eva.
Na samo słowo "stajnia" poczułem się trochę, jakbym znów miał 9 lat i ekscytował się jakąś nową atrakcją. Oczywiście nie okazałem tego jawnie, ale z wielką chęcią udałem się w to miejsce. W budynku znajdowały się trzy konie; ogier i klacz ze źrebakiem. Teraz, widząc je, nie mogłem już ukryć zachwytu.
- Mój Boże, uwielbiam je - wydusiłem z siebie, patrząc na nie z iskrami w oczach.
Usłyszałem cichy śmiech Evy za plecami.
- Zawsze z nie do końca wiadomego powodu mnie fascynowały. Konie - powiedziałem, podchodząc powoli do jednego z wielkich, wystających z boksów łbów i zbliżyłem do niego dłoń. Zwierzę ze spokojem dało się pogłaskać. - Wprawdzie nie zbierałem namiętnie książek im poświęconych, ani nie ciągnęło mnie do jazdy na nich, ale nigdy nie mogłem odmówić im w myślach komplementu. Są przepiękne. To chyba... najidealniejsze ze wszystkich zwierząt. Według mojej osobistej opinii. Zauważyłaś jak chętnie malarze uwieczniają je na płótnach?
- Nic w tym dziwnego - odparła Eva, podchodząc i głaszcząc konia po miękkiej skórze pod pyskiem. - Są dostojne, pełne siły, jednak ciągle łagodne... Zawsze kojarzyły mi się z wolnością. Na obrazach przedstawiających konie to widać; biegnące, wolne konie... I mimo tego potrafią być tak ufne. Takie wielkie zwierzęta potrafią przywiązać się do człowieka i okazywać oddanie, nie tracąc jednocześnie swojej wolności. To chyba jest w nich najpiękniejsze.
- Pasuje ci taki układ? - zapytała.
- Jest bardzo wygodny, bardzo mi się podoba - zapewniłem szczerze.
Eva nauczyła mnie imion wszystkich psów. Tak na zaś. Wiedzieliśmy, że faktyczne nauczenie się ich zajmie mi jeszcze wiele czasu, ale zgodnie uznaliśmy, że im wcześniej zaczniemy, tym wcześniej osiągniemy sukces. Dziewczyna objaśniła też kiedy psy jedzą, co jedzą oraz jak i gdzie podawać im żywność. Co do sprzątania, zadeklarowałem, że sam dam sobie radę.
- Może teraz pokażę ci stajnię - zaproponowała po jakimś czasie Eva.
Na samo słowo "stajnia" poczułem się trochę, jakbym znów miał 9 lat i ekscytował się jakąś nową atrakcją. Oczywiście nie okazałem tego jawnie, ale z wielką chęcią udałem się w to miejsce. W budynku znajdowały się trzy konie; ogier i klacz ze źrebakiem. Teraz, widząc je, nie mogłem już ukryć zachwytu.
- Mój Boże, uwielbiam je - wydusiłem z siebie, patrząc na nie z iskrami w oczach.
Usłyszałem cichy śmiech Evy za plecami.
- Zawsze z nie do końca wiadomego powodu mnie fascynowały. Konie - powiedziałem, podchodząc powoli do jednego z wielkich, wystających z boksów łbów i zbliżyłem do niego dłoń. Zwierzę ze spokojem dało się pogłaskać. - Wprawdzie nie zbierałem namiętnie książek im poświęconych, ani nie ciągnęło mnie do jazdy na nich, ale nigdy nie mogłem odmówić im w myślach komplementu. Są przepiękne. To chyba... najidealniejsze ze wszystkich zwierząt. Według mojej osobistej opinii. Zauważyłaś jak chętnie malarze uwieczniają je na płótnach?
- Nic w tym dziwnego - odparła Eva, podchodząc i głaszcząc konia po miękkiej skórze pod pyskiem. - Są dostojne, pełne siły, jednak ciągle łagodne... Zawsze kojarzyły mi się z wolnością. Na obrazach przedstawiających konie to widać; biegnące, wolne konie... I mimo tego potrafią być tak ufne. Takie wielkie zwierzęta potrafią przywiązać się do człowieka i okazywać oddanie, nie tracąc jednocześnie swojej wolności. To chyba jest w nich najpiękniejsze.
Zdałem sobie sprawę, że bardzo lubię słuchać jej głosu. Mówiąc o koniach, przywodziła na myśl poetkę, opisującą swój zachwyt w odpowiednio dobrane i wyważone słowa.
- Co będę przy nich robić? - spytałem.
- Głównie... sprzątać ich boksy - odparła Niemka, rzucając mi współczujący, choć rozbawiony uśmiech.
Ściągnąłem wargi w poziomą linię.
- Nie mam riposty - przyznałem, udając załamany ton.
Nie chciałem zatrzymywać nas w stajni, choć najchętniej patrzyłbym się na konie godzinami. Wyszliśmy, by jak poważnie omówić ostatni element mojej pracy, jak pracodawca z pracownikiem.
Przeszliśmy się po ogrodzie.
- Czasami potrzebna będzie pomoc przy naprawach, jest kilka rzeczy, które tego potrzebują - informowała mnie Eva. - Praca dojdzie z czasem, zawsze się coś znajdzie. Myślę, że to wszystko. Pasują ci przedstawione zajęcia?
- Jestem całkowicie usatysfakcjonowany - odparłem, łącząc dłonie za plecami i przechadzając się dumnie.
Zauważyłem rodziców Evy, którzy stali w drzwiach wychodzących na ogród i przyglądali się nam. Poczułem lekkie spięcie i dyskretnie przełknąłem zaległą w ustach ślinę.
- Czy uważasz, że zrobiłem dobre wrażenie? - zapytałem cicho Evę. Gdy ta spojrzała na mnie, nie rozumiejąc od razu, dodałem: - Na twoich rodzicach?
< Eva? c: >
< Eva? c: >
Od Vlada c.d. Sachy
Przez całe opróżnianie butelki bawiłem się przednio mogąc słuchać jakie głupoty zaczął pleść Francuz. Plątał mu się język i czasem źle wypowiadał nawet zdania po francusku, przez co miałem co jakiś czas problemy ze zrozumieniem go. Aż przypomniały mi się czasy, kiedy miałem szesnaście lat i dopiero zaczynałem przygodę z alkoholem. Tak czy inaczej poczułem, że trunek lekko zmącił mi w głowie, nie była to znaczna zmiana, a jednak wyczuwalna. Większość jego opowieści brałem za stek bzdur. Weźmy na to złapanie szczupaka rękami. Jasne, już go widziałem jak stoi w wodzie po kolana i poluje na tak wielką rybę. Nieco otrzeźwiła mnie dopiero jego historia o gwałcie. No cóż, tego akurat się nie spodziewałem. Patrzyłem na niego myśląc chwilę. Oczywiście pod wpływem alkoholu byłem nie tylko świetnym psychologiem, ale i specjalistą od wszystkiego, a jakże inaczej.
- Nie powinieneś raczej bać się dotyku, a nie rumienić jak dziewica? - zapytałem w końcu.
Pokręcił głową.
- To jedyny sposób by się go nie bać, nie chcę wyjść na tchórza, albo jakiegoś psychola - odparł łapiąc znów za butelkę, ale miał problem z trafieniem w kieliszek.
Westchnąłem cicho i mu ją zabrałem. Nie zostało tam wiele, więc po prostu wypiłem to z gwinta.
- Ej! - rzucił lekko urażony, jednak nie zamierzał mi jej wyrywać.
Najwidoczniej sam nie był do końca pewny czy chce pić dalej. Złapałem w drugą rękę kieliszki i poszedłem odnieść je do kuchni. Na szczęście podłoga jeszcze nie uciekała mi spod nóg. Odstawiłem wszystko w kuchni obiecując sobie, że sprzątnę to rano, po czym wróciłem do salonu. Sacha siedział z przymrużonymi oczami. Uśmiechnąłem się przebiegle, siadłem obok i poklepałem go po policzku.
- Wstawaj - rzuciłem, chciałem mu jeszcze powiedzieć o tym, że zostawię go jutro i pójdę załatwić sobie zwolnienie z pracy, jednak odpowiedział mi tylko pomruk niezadowolenia.
Potrząsnąłem nim więc dwoma rękami.
- Sacha wstawaj... tylko na chwilę - powiedziałem, na co on niezadowolony wolno uchylił oczy i spojrzał na mnie nieprzytomnie.
Znów poklepałem go po policzku na otrzeźwienie. Przestałem dopiero gdy złapał mnie za nadgarstek.
- Co chcesz? - zapytał nieprzytomnie.
Chciało mi się śmiać od jego nieprzytomnego wzroku. Zdecydowanie chciał już spać, ale ja jeszcze nie miałem zamiaru mu na to pozwolić.
- Idę o szóstej załatwić sobie zwolnienie z pracy, zostawię ci śniadanie w kuchni - powiedziałem.
Znów mruknął niezadowolony, że budziłem go dla takiej błahostki. Puścił mnie i zamknął oczy.
- Chyba nie zamierzasz spać w ubraniu? - znów go zagadałem.
Westchnął ciężko przez nos, widocznie coraz bardziej go irytowałem.
- Jak masz z tym jakiś problem to sam mnie rozbierz - odparł zły, najwidoczniej będąc pewnym, że tego nie zrobię, a po prostu zostawię go w spokoju.
No to jego niedoczekanie, bo ja właśnie podjąłem się jego wyzwania. Z niemałym trudem zsunąłem z niego koszulkę, na co on jedynie otworzył oczy i zaczął mnie obserwować wodząc wzrokiem za moimi dłońmi. Zaraz później wstałem, lekko się zatoczyłem, ale szybko złapałem równowagę. Pchnąłem go na łóżko i rozpiąłem mu spodnie, na to już zareagował ostrym rumieńcem. Mimowolnie oblizałem usta, a później je z niego zsunąłem. Zastygł w bezruchu, jakby czekając na więcej, ale ja jedynie przykryłem go kocem i dałem mu pod głowę poduszkę.
- Dobranoc - powiedziałem z uśmiechem.
Przymknął oczy, chcąc spać, ale chciałem jeszcze raz zobaczyć te słodkie rumieńce, więc pocałowałem go w czoło. Na szczęście rumieniec był jedyną reakcją, bo szatyn był już blisko snu. Pokręciłem głową rozbawiony i ruszyłem do sypialni. Tak, zdecydowanie będzie ciekawym współlokatorem.
<Sacha?>
od Jens'a c.d od Adama
W końcu znaleźliśmy się w moim małym mieszkaniu. Mieszkałem w kamienicy która wcześniej została zarekwirowana przez gestapo, specjalnie żeby tacy jak ja mieli gdzie spać. Tym samym pozbawiając około 30 osób dachu nad głową. Może to nieodpowiedzialne że prowadzę go w tak zwaną ,,paszczę lwa", w końcu oprócz mnie mogą pojawić się tu też inni żołnierze, ale nie mam żadnego innego miejsca gdzie mógłbym go ukryć. Chłopak nie odezwał się ani słowem. Wprowadziłem go do mieszkania i posadziłem w jadalni. Po czym podałem mu szklankę wody, i usiadłem niedaleko.
- Czemu nie poczekałeś?- zapytałem.
- A co ty byś zrobił na moim miejscu. - odpowiedział pytaniem na pytanie, po czym wziął ostatni łyk wody.
Widać było że nie jest w zbyt dobrym stanie, na pewno był okropnie głodny, szkoda tylko że nie mogę go nakarmić tym co wtedy kupiłem. Teraz musi zadowolić się tym co mam, czyli jednym marnym chlebem.
Podałem mu pieczywo.
- Przepraszam nie mam tutaj nic więcej.
Popatrzył na mnie i chociaż widziałem że walczy z samym sobą nie wziął chleba do ręki.
Położyłem go więc na stole, i usiadłem nieco dalej aby czuł się chodź o drobinę bardziej komfortowo.
- Co ja teraz mam z tobą zrobić. - powiedziałem patrząc na chleb który czekał aż mój gość zdecyduje się jednak go zjeść.
- Co ja... mam teraz zrobić. - odpowiedział również na mnie nie patrząc.
- No ja na twoim miejscu coś bym zjadł. - uśmiechnąłem się. - Nie wiem co jeszcze mam zrobić abyś mi zaufał. Rozumiem twoje zachowanie, ale z takim podejściem nie będę mógł ci pomóc. A trudno ci będzie znaleźć kogoś innego, nie wyobrażasz sobie nawet jakie kary są teraz za pomaganie takim jak ty.
- W takim razie dlaczego to robisz?
- Bo tak w sumie... Mi jest już wszystko jedno. Chciałbym po prostu odejść z tego świata z myślą że dzięki mnie komuś jednak żyło się lepiej. - teraz moje oczy jak zwykle stały się szklane - Chcę odpłacić za to całe zło które wyrządziłem temu światu .
Adam? ( wybacz że tak późno, ale ostatnio internet mi szwankuje )
- Czemu nie poczekałeś?- zapytałem.
- A co ty byś zrobił na moim miejscu. - odpowiedział pytaniem na pytanie, po czym wziął ostatni łyk wody.
Widać było że nie jest w zbyt dobrym stanie, na pewno był okropnie głodny, szkoda tylko że nie mogę go nakarmić tym co wtedy kupiłem. Teraz musi zadowolić się tym co mam, czyli jednym marnym chlebem.
Podałem mu pieczywo.
- Przepraszam nie mam tutaj nic więcej.
Popatrzył na mnie i chociaż widziałem że walczy z samym sobą nie wziął chleba do ręki.
Położyłem go więc na stole, i usiadłem nieco dalej aby czuł się chodź o drobinę bardziej komfortowo.
- Co ja teraz mam z tobą zrobić. - powiedziałem patrząc na chleb który czekał aż mój gość zdecyduje się jednak go zjeść.
- Co ja... mam teraz zrobić. - odpowiedział również na mnie nie patrząc.
- No ja na twoim miejscu coś bym zjadł. - uśmiechnąłem się. - Nie wiem co jeszcze mam zrobić abyś mi zaufał. Rozumiem twoje zachowanie, ale z takim podejściem nie będę mógł ci pomóc. A trudno ci będzie znaleźć kogoś innego, nie wyobrażasz sobie nawet jakie kary są teraz za pomaganie takim jak ty.
- W takim razie dlaczego to robisz?
- Bo tak w sumie... Mi jest już wszystko jedno. Chciałbym po prostu odejść z tego świata z myślą że dzięki mnie komuś jednak żyło się lepiej. - teraz moje oczy jak zwykle stały się szklane - Chcę odpłacić za to całe zło które wyrządziłem temu światu .
Adam? ( wybacz że tak późno, ale ostatnio internet mi szwankuje )
Od Adama c.d. Matthias
- Twój sąsiad ma dość... specyficzne metody działania- powiedziałem, siląc się na uśmiech.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo- prychnął Matthias. Na chwilę zapadła miedzy nami cisza, w czasie której toczyłem walkę z własnymi myślami. W końcu zdecydowałem się zapytać:
- Czy w takim razie chcesz... odzyskać swoje pieniądze?
Chłopak spojrzał na mnie tak, jakby zdążył już zapomnieć o ich istnieniu. Przez moment wyglądał nawet, jakby zapomniał i o moim istnieniu.
- A, nie... Nie jest tego przecież dużo, więc skoro już tutaj trafiłeś, dokończ swoje zakupy- powiedział obojętnym głosem. Zero wyrzutów, gniewu. Matthias robił wrażenie, jakby nic nie miało dla niego wielkiego znaczenia.
- Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy- powiedziałem wreszcie po chwili.
- Taa... Tylko wiesz co? Jakbyś był tak miły i oddał mi potem sam portfel. Nie chce mi się kupować nowego- powiedział Matthias. Jego prośba tak mnie zdziwiła, że w odpowiedzi zdołałem jedynie pokiwać głową.
- Twoja kolej- rzucił po chwili. Spojrzałem na niego nic nierozumiejącym wzrokiem.
- Przepraszam, teraz pańska kolej- usłyszałem dziewczęcy głos gdzieś za mną. Odwróciłem się i spostrzegłem, że stoję jakiś metr od kasy, a przede mną nikogo nie ma. Podszedłem więc i zapłaciłem za chleb. Muszę przyznać, że czułem się naprawdę niezręcznie. Po zakupach zaczekałem na chłopaka i razem wyszliśmy ze sklepu, gdzie oddałem mu jego portfel. Nadal nie rozumiałem, dlaczego był dla mnie taki dobry.
- Jesteś Niemcem, prawda?- zapytałem ni stąd ni zowąd, zanim zdążyłem się pohamować.
- Tak, a co?
- Nic, tylko... zastanowiło mnie, dlaczego jesteś tak wspaniałomyślny dla kogoś takiego jak ja- powiedziałem to niechętnie. Niestety, tak już jest, że jak się powie "A" to trzeba też powiedzieć "B". Obym tylko nie narobił sobie kłopotów przez moją zbytnią ciekawość. W końcu to pierwszy stopień do piekła, a jeśli przypadkiem wyda się na przykład, że jestem z getta, będę miał prawdziwe, osobiste piekło tylko dla mnie.
<Matthias?>
- Nawet nie wiesz, jak bardzo- prychnął Matthias. Na chwilę zapadła miedzy nami cisza, w czasie której toczyłem walkę z własnymi myślami. W końcu zdecydowałem się zapytać:
- Czy w takim razie chcesz... odzyskać swoje pieniądze?
Chłopak spojrzał na mnie tak, jakby zdążył już zapomnieć o ich istnieniu. Przez moment wyglądał nawet, jakby zapomniał i o moim istnieniu.
- A, nie... Nie jest tego przecież dużo, więc skoro już tutaj trafiłeś, dokończ swoje zakupy- powiedział obojętnym głosem. Zero wyrzutów, gniewu. Matthias robił wrażenie, jakby nic nie miało dla niego wielkiego znaczenia.
- Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy- powiedziałem wreszcie po chwili.
- Taa... Tylko wiesz co? Jakbyś był tak miły i oddał mi potem sam portfel. Nie chce mi się kupować nowego- powiedział Matthias. Jego prośba tak mnie zdziwiła, że w odpowiedzi zdołałem jedynie pokiwać głową.
- Twoja kolej- rzucił po chwili. Spojrzałem na niego nic nierozumiejącym wzrokiem.
- Przepraszam, teraz pańska kolej- usłyszałem dziewczęcy głos gdzieś za mną. Odwróciłem się i spostrzegłem, że stoję jakiś metr od kasy, a przede mną nikogo nie ma. Podszedłem więc i zapłaciłem za chleb. Muszę przyznać, że czułem się naprawdę niezręcznie. Po zakupach zaczekałem na chłopaka i razem wyszliśmy ze sklepu, gdzie oddałem mu jego portfel. Nadal nie rozumiałem, dlaczego był dla mnie taki dobry.
- Jesteś Niemcem, prawda?- zapytałem ni stąd ni zowąd, zanim zdążyłem się pohamować.
- Tak, a co?
- Nic, tylko... zastanowiło mnie, dlaczego jesteś tak wspaniałomyślny dla kogoś takiego jak ja- powiedziałem to niechętnie. Niestety, tak już jest, że jak się powie "A" to trzeba też powiedzieć "B". Obym tylko nie narobił sobie kłopotów przez moją zbytnią ciekawość. W końcu to pierwszy stopień do piekła, a jeśli przypadkiem wyda się na przykład, że jestem z getta, będę miał prawdziwe, osobiste piekło tylko dla mnie.
<Matthias?>
Od Sachy CD. Vlad
Wpierw chciałem powiedzieć "Nie". To byłoby najlogiczniejsze wyjście odnośnie tego co się kiedyś stało z moimi kolegami. Nie chce tego przeżywać jeszcze raz. Jednak wtedy pomyślałem, że przecież Bastian jest normalniejszy od nich. Normalniejszy ode mnie.
- Jasne - powiedziałem z lekkim uśmiechem na twarzy.
Niemiec skierował się w stronę kuchni dlatego zszedłem mu z drogi. Uważnie przyglądałem się jego ruchom. To mieszkanie było większe niż moje dwa poprzednie. Tego we Francji niestety nie pamiętam jednak z opowieści rodziców był on piękną posiadłością z wielkim ogrodem. Bastian otworzył jedną z górnych szafek i wyjął dwa kieliszki do shotów. Ruszyliśmy w stronę salonu. Mam słabą głowę do alkoholu więc nie chciałem pić go za dużo. Bałem się, że jeśli nie on coś odwali to ja. Powiem coś głupiego i go zranię. W sumie to szybciej ja. Bastian nie wygląda jak człowiek, który ma słabą głowę do alkoholu. Po krótkim przemyśleniu uznałem jednak, że nie uda mi się tego wieczoru utrzymać trzeźwości umysłowej. Usiedliśmy na kanapie, a Niemiec postawił na stoliku przed nami kieliszki. Nalał do obu wódki. Bastian wziął do ręki jeden z kieliszków i uniósł go do góry. Zrobiłem to samo.
- Jasne - powiedziałem z lekkim uśmiechem na twarzy.
Niemiec skierował się w stronę kuchni dlatego zszedłem mu z drogi. Uważnie przyglądałem się jego ruchom. To mieszkanie było większe niż moje dwa poprzednie. Tego we Francji niestety nie pamiętam jednak z opowieści rodziców był on piękną posiadłością z wielkim ogrodem. Bastian otworzył jedną z górnych szafek i wyjął dwa kieliszki do shotów. Ruszyliśmy w stronę salonu. Mam słabą głowę do alkoholu więc nie chciałem pić go za dużo. Bałem się, że jeśli nie on coś odwali to ja. Powiem coś głupiego i go zranię. W sumie to szybciej ja. Bastian nie wygląda jak człowiek, który ma słabą głowę do alkoholu. Po krótkim przemyśleniu uznałem jednak, że nie uda mi się tego wieczoru utrzymać trzeźwości umysłowej. Usiedliśmy na kanapie, a Niemiec postawił na stoliku przed nami kieliszki. Nalał do obu wódki. Bastian wziął do ręki jeden z kieliszków i uniósł go do góry. Zrobiłem to samo.
- Za nasze zdrowie - powiedział z uśmiechem.
- Nasze zdrowie.
Wznieśliśmy toast po czym wypiliśmy wódkę jednym łykiem. Powstrzymałem się by nie zacząć kaszleć. Uczucie drapania w gardle było okropne. Nigdy w życiu nie piłem czystej wódki. Zawsze było to jakieś piwo. Spojrzałem na Bastiana. Ten wydawał się być niewzruszony. Przez głowę znów przeleciała mi myśl. Tym razem trochę inna. ''Bastian musi pochodzić z Rosji. Mówi przez sen po rosyjsku, ma mocną głowę...'' Nie. Na pewno nie. Po prostu ma mocną głowę jeśli chodzi o alkohol. Znam kilka takich osób. On by mnie nie okłamał... Chyba. Alkohol najwyraźniej już mi działa na głowę. Może i go uratowałem, może i on uratował mnie, ale ma prawo kłamać. Na serio alkohol mi się udziela. Nie myślę trzeźwo, a to dopiero pierwszy kieliszek. To szaleństwo. Wiem jak to się skończy, ale i tak się na to zgodziłem. Teraz jednak nie mogę się wycofać. To byłoby tchórzostwo.
- Postrzelili cię kiedyś? - spytał Bastian.
Pokręciłem głową. Świat mi się lekko rozmazał jednak po chwili znów widziałem normalnie. Tracę ostrość obrazu to źle znaczy.
- Nigdy. To uczucie jest... Przerażające. Myślałem, że umieram - wyznałem.
- Zawsze za pierwszym razem tak jest.
Uniosłem jedną z brwi.
- A z resztą? - spytałem.
Bastian postanowił to przemilczeć. Nie naciskałem. W jakiś sposób jeszcze częściowo myślałem trzeźwo jednak i już teraz powstrzymywałem się przed powiedzeniem czegoś niestosownego. Potem był kolejny kieliszek i kolejny. Rozmowa powoli schodziła na dość... Dziwne tematy. Próbowałem ich unikać, jakoś zmieniać bieg zdań jednak mój umysł był zbyt mocno zamroczony alkoholem. Nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy. Pamiętam jedynie głos Bastiana, mocno zniekształcony. Pamiętam jednak jeden z fragmentów tej ''przyjemnej'' rozmowy. Oparłem głowę o moją rękę. Spojrzałem w te piękne oczy Bastiana.
- Je t'aime... - powiedziałem z zawadiackim uśmiechem na twarzy.
Niemiec się uśmiechnął. Dopiero teraz rozumiem dlaczego to było głupie. Jeśli mnie zrozumiał jestem martwy w jego oczach. On, niemiecki żołnierz, nazista, tępiący osoby, które są homo i bi... Jestem martwy. Wtedy do głowy wpadł mi ''genialny'' pomysł.
- Ejjjjj.~ Wiesz dlaczego się tak rumienie gdy mnie dotykasz? - spytałem z tym głupim uśmiechem. - No więc. Gdy miałem około 16 lat z kolegami poszedłem do baru... No i jakoś tak wyszło, że mnie zgwałcili.
Bastian popatrzył na mnie. Nie wiem jaki to był wzrok. Nie mogłem wtedy tego rozpoznać...
<Vlad? Czekam na jego reakcję XD>
29.07.2017
Od Evy C.D. Janka
Podarunek od Janka bardzo mnie zaskoczył, musiałam jednak przyznać, że było to niezwykle miłe zaskoczenie. Kwiaty były piękne, a ja co chwilę przysuwałam je do twarzy, by napawać się ich świeżym, słodkim zapachem. Czułam na policzkach palące rumieńce i miałam nadzieję, że nikt nie zwróci na nie uwagi.
- Są niezwykłe, dziękuję - szepnęłam, widząc, że Janek przypatrywał mi się, podczas gdy zachwycałam się goździkami.
Po wejściu do domu, od razu zaprowadziłam Janka do salonu, gdzie czekali moi rodzice. Siedzieli objęci w fotelu, a gdy weszliśmy, mama od razu wstała, idąc w naszą stronę. Tata także podniósł się powoli, spoglądając na nas z zaciekawieniem.
- Guten Morgen - przywitał się grzecznie Janek, na co tata odpowiedział mu również w tym języku.
- Możesz mówić po polsku - zapewniła mama z uśmiechem, patrząc na szatyna. - Ja jestem Polką, a Christian dużo rozumie. A w razie potrzeby możemy z Evą służyć za tłumaczy - zapewniła. - Jestem Weronika Kastner - przedstawiła się mama, wyciągając rękę w stronę Janka.
- Jan Staszczyński - chłopak uścisnął delikatnie jej dłoń.
Tata zdążył powoli podejść do nas i teraz przypatrywał się Jankowi uważnie, prawdopodobnie oceniając w myślach zachowanie chłopaka. Byłam jednak pewna, że nasz nowy pracownik przypadnie mu do gustu.
- Christian Kastner - przedstawił się ojciec, także witając się z Jankiem.
Mężczyźni wymienili uprzejmości, a tata zaprosił Janka do stolika, wskazując mu wolne miejsce na kanapie. Przypatrywałam się temu z mieszanymi uczuciami. Byłam niezaprzeczalnie szczęśliwa, że Janek będzie pracował u nas i nie potrafiłam nawet udawać, że jest inaczej. Jednak widok harcerza i byłego niemieckiego żołnierza, siedzących na jednej kanapie i cicho rozmawiających w mieszaninie dwóch języków o umowie pracy, nie był na miejscu. Wiedziałam, że Janek może się z tym źle czuć i ciężko było mi to znieść.
- Eva... - zaczęła cicho mama. - Idę zrobić herbatę dla naszego gościa. Zechcesz mi towarzyszyć? Włożysz kwiaty do wazonu - podsunęła.
Oderwałam wzrok od mężczyzn i ruszyłam za mamą do kuchni, zamierzając jak najszybciej wrócić do salonu. Tata na pewno był uprzejmy, jak zawsze, jednak wszechobecne narodowościowe podziały miały znaczenie także w tej sytuacji. Podczas gdy mama parzyła herbatę, ja znalazłam wazon i napełniłam go wodą, wstawiając do niego goździki. Na razie ustawiłam je na kuchennym oknie, zamierzałam jednak zabrać je później do swojego pokoju. Byłam pewna, że zajmą miejsce na małej szafce stojącej tuż przy moim łóżku.
- Są bardzo piękne - zauważyła mama. - Nieme podziękowanie. Niezwykle miły chłopak z tego Janka.
- Wiem - przyznałam krótko.
Z herbatą i ciastem cytrynowym na małej tacy wróciłyśmy do salonu, a ja usiadłam między mężczyznami, usprawiedliwiając się tym, że mogę tłumaczyć ich rozmowę. Lekkie napięcie między nimi było wyczuwalne, miałam jednak nadzieję, że Janek nie będzie miał mi za złe tych pięciu minut. Popijając herbatę, przekazywałam Jankowi wszystkie słowa taty dotyczące jego obowiązków, wynagrodzenia i elastycznych godzin pracy. Gdy już wszystko było jasne, tata zaproponował, bym oprowadziła Janka i pokazała mu czekające go obowiązki. Zapewnił także, że młody Polak nie musi podpisywać umowy teraz, a dopiero po zapoznaniu się z pracą.
Najpierw miałam zamiar przyzwyczaić do Janka psów, więc za pierwszy cel obraliśmy znajdujący się za domem, duży wybieg dla nich ze stojącą obok przybudówką. Psy zazwyczaj były tam, chociaż w nocy mogły biegać luzem po całym naszym terenie. Chociaż Kari przez cały czas była puszczona luzem i właśnie w chwili, gdy wyszliśmy z domu, przyłączyła się do nas. Widząc przy mnie obcego chłopaka, przez chwilę obchodziła go dookoła, jednak po kilku minutach przyzwyczaiła się i biegła cały czas przy nas.
- Kari jest najbardziej przyjaznym psem, jakiego tutaj spotkasz - ostrzegłam. - Jeśli się do ciebie przyzwyczai, możesz być pewien, że nie opuści cię na krok, ponieważ jej wolno chodzić wszędzie. Groźna jest tylko dla intruzów. To moja ulubienica, chociaż nie jest tak idealna jak reszta - przyznałam, klepiąc delikatnie biegnącą mi przy nodze, czarną suczkę. - Nie musisz się ich bać - zapewniłam Janka, kiedy wchodziliśmy na teren wybiegu dla psów. Widziałam, że przy mnie żaden z psów nic nie zrobi Jankowi.
- Chyba nie masz zamiaru rzucić mnie im na pożarcie - zażartował chłopak, widząc czwórkę owczarków, które uniosły głowy i zaczęły truchtać w naszą stronę. Po chwili dołączył do nich także piąty, największy, cicho powarkując gdy się do nas zbliżał.
- Dante - upomniałam psa, który zaczął krążyć wokół nas, nie przestając warczeć na chłopaka, którego miał za intruza. Widziałam na twarzy Janka niepewność, chwyciłam go więc za rękę, splatając razem nasze palce. - Dante, spokój! - powiedziałam ostro, patrząc psu w oczy, na co ten natychmiast zareagował, siadając. Nadal jednak nie spuszczał spojrzenia z Janka.
- Milutki - powiedział cicho zaskoczony szatyn.
- Rządzi w stadzie, jest nieufny - zaśmiałam się cicho. Wyciągnęłam nasze splecione dłonie w stronę psa, pozwalając mu je obwąchać, by zapoznać się z zapachem Janka oraz by pies zauważył, że chłopak jest tutaj mile widziany. Dante po chwili niepewnie polizał nasze dłonie, co wywołało u mnie uśmiech.
- Dobry pies, dobry - powiedziałam pieszczotliwie, gładząc go po masywnym karku. - Możesz iść - pozwoliłam mu, widząc, że zerka za siebie. Pies odszedł, za to cztery suczki przyleciały do nas, obwąchując Janka i zaczepiając go, by się bawić.
- Już zostałeś przyjęty - zaśmiałam się cicho, gładząc najspokojniejszą z nich, Lady, po głowie. Obróciłam się w stronę Janka z szerokim uśmiechem. Widząc, jak mi się przypatruje, zdałam sobie sprawę, że już od dłuższego czasu przestał zwracać uwagę na psy. Od razu poczułam, jak po moich policzkach rozlewa się ciepło. Rozplotłam nasze palce, puszczając delikatnie dłoń chłopaka.
- Przepraszam, że zostałeś wcześniej sam z moim ojcem - powiedziałam cicho. - Wiem, że... Że nie przepadasz - doskonale zdałam sobie sprawę, że użyłam tu bardzo łagodnego określenia - za Niemcami...
(Janek? Ach, zrobiło się miło... :D )
- Są niezwykłe, dziękuję - szepnęłam, widząc, że Janek przypatrywał mi się, podczas gdy zachwycałam się goździkami.
Po wejściu do domu, od razu zaprowadziłam Janka do salonu, gdzie czekali moi rodzice. Siedzieli objęci w fotelu, a gdy weszliśmy, mama od razu wstała, idąc w naszą stronę. Tata także podniósł się powoli, spoglądając na nas z zaciekawieniem.
- Guten Morgen - przywitał się grzecznie Janek, na co tata odpowiedział mu również w tym języku.
- Możesz mówić po polsku - zapewniła mama z uśmiechem, patrząc na szatyna. - Ja jestem Polką, a Christian dużo rozumie. A w razie potrzeby możemy z Evą służyć za tłumaczy - zapewniła. - Jestem Weronika Kastner - przedstawiła się mama, wyciągając rękę w stronę Janka.
- Jan Staszczyński - chłopak uścisnął delikatnie jej dłoń.
Tata zdążył powoli podejść do nas i teraz przypatrywał się Jankowi uważnie, prawdopodobnie oceniając w myślach zachowanie chłopaka. Byłam jednak pewna, że nasz nowy pracownik przypadnie mu do gustu.
- Christian Kastner - przedstawił się ojciec, także witając się z Jankiem.
Mężczyźni wymienili uprzejmości, a tata zaprosił Janka do stolika, wskazując mu wolne miejsce na kanapie. Przypatrywałam się temu z mieszanymi uczuciami. Byłam niezaprzeczalnie szczęśliwa, że Janek będzie pracował u nas i nie potrafiłam nawet udawać, że jest inaczej. Jednak widok harcerza i byłego niemieckiego żołnierza, siedzących na jednej kanapie i cicho rozmawiających w mieszaninie dwóch języków o umowie pracy, nie był na miejscu. Wiedziałam, że Janek może się z tym źle czuć i ciężko było mi to znieść.
- Eva... - zaczęła cicho mama. - Idę zrobić herbatę dla naszego gościa. Zechcesz mi towarzyszyć? Włożysz kwiaty do wazonu - podsunęła.
Oderwałam wzrok od mężczyzn i ruszyłam za mamą do kuchni, zamierzając jak najszybciej wrócić do salonu. Tata na pewno był uprzejmy, jak zawsze, jednak wszechobecne narodowościowe podziały miały znaczenie także w tej sytuacji. Podczas gdy mama parzyła herbatę, ja znalazłam wazon i napełniłam go wodą, wstawiając do niego goździki. Na razie ustawiłam je na kuchennym oknie, zamierzałam jednak zabrać je później do swojego pokoju. Byłam pewna, że zajmą miejsce na małej szafce stojącej tuż przy moim łóżku.
- Są bardzo piękne - zauważyła mama. - Nieme podziękowanie. Niezwykle miły chłopak z tego Janka.
- Wiem - przyznałam krótko.
Z herbatą i ciastem cytrynowym na małej tacy wróciłyśmy do salonu, a ja usiadłam między mężczyznami, usprawiedliwiając się tym, że mogę tłumaczyć ich rozmowę. Lekkie napięcie między nimi było wyczuwalne, miałam jednak nadzieję, że Janek nie będzie miał mi za złe tych pięciu minut. Popijając herbatę, przekazywałam Jankowi wszystkie słowa taty dotyczące jego obowiązków, wynagrodzenia i elastycznych godzin pracy. Gdy już wszystko było jasne, tata zaproponował, bym oprowadziła Janka i pokazała mu czekające go obowiązki. Zapewnił także, że młody Polak nie musi podpisywać umowy teraz, a dopiero po zapoznaniu się z pracą.
Najpierw miałam zamiar przyzwyczaić do Janka psów, więc za pierwszy cel obraliśmy znajdujący się za domem, duży wybieg dla nich ze stojącą obok przybudówką. Psy zazwyczaj były tam, chociaż w nocy mogły biegać luzem po całym naszym terenie. Chociaż Kari przez cały czas była puszczona luzem i właśnie w chwili, gdy wyszliśmy z domu, przyłączyła się do nas. Widząc przy mnie obcego chłopaka, przez chwilę obchodziła go dookoła, jednak po kilku minutach przyzwyczaiła się i biegła cały czas przy nas.
- Kari jest najbardziej przyjaznym psem, jakiego tutaj spotkasz - ostrzegłam. - Jeśli się do ciebie przyzwyczai, możesz być pewien, że nie opuści cię na krok, ponieważ jej wolno chodzić wszędzie. Groźna jest tylko dla intruzów. To moja ulubienica, chociaż nie jest tak idealna jak reszta - przyznałam, klepiąc delikatnie biegnącą mi przy nodze, czarną suczkę. - Nie musisz się ich bać - zapewniłam Janka, kiedy wchodziliśmy na teren wybiegu dla psów. Widziałam, że przy mnie żaden z psów nic nie zrobi Jankowi.
- Chyba nie masz zamiaru rzucić mnie im na pożarcie - zażartował chłopak, widząc czwórkę owczarków, które uniosły głowy i zaczęły truchtać w naszą stronę. Po chwili dołączył do nich także piąty, największy, cicho powarkując gdy się do nas zbliżał.
- Dante - upomniałam psa, który zaczął krążyć wokół nas, nie przestając warczeć na chłopaka, którego miał za intruza. Widziałam na twarzy Janka niepewność, chwyciłam go więc za rękę, splatając razem nasze palce. - Dante, spokój! - powiedziałam ostro, patrząc psu w oczy, na co ten natychmiast zareagował, siadając. Nadal jednak nie spuszczał spojrzenia z Janka.
- Milutki - powiedział cicho zaskoczony szatyn.
- Rządzi w stadzie, jest nieufny - zaśmiałam się cicho. Wyciągnęłam nasze splecione dłonie w stronę psa, pozwalając mu je obwąchać, by zapoznać się z zapachem Janka oraz by pies zauważył, że chłopak jest tutaj mile widziany. Dante po chwili niepewnie polizał nasze dłonie, co wywołało u mnie uśmiech.
- Dobry pies, dobry - powiedziałam pieszczotliwie, gładząc go po masywnym karku. - Możesz iść - pozwoliłam mu, widząc, że zerka za siebie. Pies odszedł, za to cztery suczki przyleciały do nas, obwąchując Janka i zaczepiając go, by się bawić.
- Już zostałeś przyjęty - zaśmiałam się cicho, gładząc najspokojniejszą z nich, Lady, po głowie. Obróciłam się w stronę Janka z szerokim uśmiechem. Widząc, jak mi się przypatruje, zdałam sobie sprawę, że już od dłuższego czasu przestał zwracać uwagę na psy. Od razu poczułam, jak po moich policzkach rozlewa się ciepło. Rozplotłam nasze palce, puszczając delikatnie dłoń chłopaka.
- Przepraszam, że zostałeś wcześniej sam z moim ojcem - powiedziałam cicho. - Wiem, że... Że nie przepadasz - doskonale zdałam sobie sprawę, że użyłam tu bardzo łagodnego określenia - za Niemcami...
(Janek? Ach, zrobiło się miło... :D )
Od Janka C.D. Evy
- Nie powinieneś wziąć mniej wyjściowej koszuli? Idziesz pracować w obejściu - powiedziała mama, oglądając mój ubiór. W swój pierwszy dzień pracy wybrałem ubrania, których normalnie nie przeznaczyłbym od razu do pracy, ale nie chciałem pokazywać się przed Evą... to znaczy... przed przyszłymi pracodawcami w najgorszych łachach. Miałem na sobie białą - choć już podchodzącą pod kolor szarawy - koszulę i zwykłe spodnie na szelkach, co wydawało mi się najlepszym doborem stroju. Był odpowiednio wygodny i nie wyglądałem w nim jak biedny robotnik.
- Jest stara, mogę ją poświęcić - zacząłem się tłumaczyć, zerkając nerwowo na zegar wiszący na ścianie. Nie chciałem się spóźnić, a nauki mojej mamy odnośnie ubioru mogły potrwać naprawdę długo. - Mam w szafie kilka nowszych.
Mama nadal nie wyglądała na zadowoloną. Rozumiałem, o co jej chodziło. Od śmierci ojca w kwestii finansowej jest u nas cienko... I chociaż już od dwóch lat nie proszę mamy o wsparcie pieniężne, ona z przyzwyczajenia zawsze krzywi się na każdy mój przejaw nieoszczędzania.
Uznając jej milczenie za zgodę, wyszedłem z domu. Czekał mnie długi spacer, z racji tego, że zaledwie kilka dni temu przypadkiem rozczłonkowałem swój rower na kawałki, a mój dom był całkiem daleko od domu Evy.
W drodze wstąpiłem do kwiaciarni. Przywitałem się ze sprzedawczynią i zwięźle wyjaśniłem czego potrzebuję.
- Da pan bukiet dziewczynie? - spytała kobieta, na oko ponad trzydziestoletnia.
- Mmm... tak - odparłem, zmieszany niespodziewanym pytaniem. W sumie to chyba oczywiste, że nie chłopakowi, prawda?
- Z jakiej okazji?
- Eee... a czemu pani pyta?
- Żeby wybrać odpowiedni bukiet - powiedziała, jakby to było oczywiste. - Gatunek kwiatów należy wybierać zależnie od okazji i intencji. No więc?
- No więc... nie wiem? Chyba na podziękowanie - zaproponowałem niepewnie.
Kobieta wybuchnęła głośnym śmiechem, zapewne widząc mój skołowany, nie pojmujący tematu wyraz twarzy. Przepraszam, ale skąd miałem wiedzieć, że kwiaty coś oznaczają? Kobieta jest florystką, więc niech sobie ma tą wiedzę, ale nie musi się ze mnie śmiać.
- Idzie pan na randkę czy na obiad do rodziny? - zapytała inaczej.
- Idę do pracy...
- Więc po co panu kwiaty?
- Żeby wręczyć je dziewczynie...
Przez chwilę zapadła cisza. Żadne z nas się nie odezwało, patrzyliśmy tylko na siebie, nie rozumiejąc się nawzajem. W końcu to ja postanowiłem przerwać milczenie:
- Skoro kwiaty mają swoje znaczenie... może mi pani powiedzieć, jaki bukiet powinienem wybrać?
- Emm... Dla dziewczyny, do pracy... - zaczęła układać myśli na głos sprzedawczyni, najwyraźniej szukając odpowiedniego rodzaju rośliny w pamięci. - Ach, na podziękowanie! Więc zdecydowanie goździki. Czerwone. Proszę chwilę poczekać, już przynoszę.
Chwilę potem szedłem już chodnikiem z bukietem czerwonych goździków i zastanawiałem się jak zostanie odebrany mój skromny gest podziękowania. Denerwowałem się. Zwykle przy pierwszym dniu pracy po prostu zjawiałem się i robiłem, co do mnie należało, ale teraz... teraz trzeba było się pokazać.
Udało mi się jednak uspokoić jeszcze przed dojściem do domu Evy. Dlaczego miałoby mi się coś nie udać? Przecież umiem pokazać klasę i dobre wychowanie, prawda? Wielokrotnie udawało mi się robić dobre wrażenie na różnych osobach, czemu teraz miałoby być inaczej?
Ledwo pojawiłem się przed bramą, kiedy w otwierających się drzwiach domu ujrzałem Evę. Jej widok niezmiernie mnie uradował. Jestem pewien, że gdybym jako pierwszych zobaczył jej rodziców, nie udałoby mi się zachować swojej pewności siebie.
- Dzień dobry, Fräulein Kastner! - przywitałem się z szerokim uśmiechem, gdy dziewczyna podeszła, by otworzyć mi furtkę.
- Witaj, Janku - odpowiedziała równie pięknym uśmiechem. Wręczywszy jej bukiet wraz z kilkoma miłymi słowami, ruszyłem, prowadzony przez nią, w stronę domu. Podczas, gdy Eva zbliżyła kwiaty do twarzy, by je powąchać, ja zastawiałem się tylko nad tym czy symbolika tych roślin faktycznie jest dla niej istotna.
< Eva, prowadź, nie wiem co robić c: >
- Jest stara, mogę ją poświęcić - zacząłem się tłumaczyć, zerkając nerwowo na zegar wiszący na ścianie. Nie chciałem się spóźnić, a nauki mojej mamy odnośnie ubioru mogły potrwać naprawdę długo. - Mam w szafie kilka nowszych.
Mama nadal nie wyglądała na zadowoloną. Rozumiałem, o co jej chodziło. Od śmierci ojca w kwestii finansowej jest u nas cienko... I chociaż już od dwóch lat nie proszę mamy o wsparcie pieniężne, ona z przyzwyczajenia zawsze krzywi się na każdy mój przejaw nieoszczędzania.
Uznając jej milczenie za zgodę, wyszedłem z domu. Czekał mnie długi spacer, z racji tego, że zaledwie kilka dni temu przypadkiem rozczłonkowałem swój rower na kawałki, a mój dom był całkiem daleko od domu Evy.
W drodze wstąpiłem do kwiaciarni. Przywitałem się ze sprzedawczynią i zwięźle wyjaśniłem czego potrzebuję.
- Da pan bukiet dziewczynie? - spytała kobieta, na oko ponad trzydziestoletnia.
- Mmm... tak - odparłem, zmieszany niespodziewanym pytaniem. W sumie to chyba oczywiste, że nie chłopakowi, prawda?
- Z jakiej okazji?
- Eee... a czemu pani pyta?
- Żeby wybrać odpowiedni bukiet - powiedziała, jakby to było oczywiste. - Gatunek kwiatów należy wybierać zależnie od okazji i intencji. No więc?
- No więc... nie wiem? Chyba na podziękowanie - zaproponowałem niepewnie.
Kobieta wybuchnęła głośnym śmiechem, zapewne widząc mój skołowany, nie pojmujący tematu wyraz twarzy. Przepraszam, ale skąd miałem wiedzieć, że kwiaty coś oznaczają? Kobieta jest florystką, więc niech sobie ma tą wiedzę, ale nie musi się ze mnie śmiać.
- Idzie pan na randkę czy na obiad do rodziny? - zapytała inaczej.
- Idę do pracy...
- Więc po co panu kwiaty?
- Żeby wręczyć je dziewczynie...
Przez chwilę zapadła cisza. Żadne z nas się nie odezwało, patrzyliśmy tylko na siebie, nie rozumiejąc się nawzajem. W końcu to ja postanowiłem przerwać milczenie:
- Skoro kwiaty mają swoje znaczenie... może mi pani powiedzieć, jaki bukiet powinienem wybrać?
- Emm... Dla dziewczyny, do pracy... - zaczęła układać myśli na głos sprzedawczyni, najwyraźniej szukając odpowiedniego rodzaju rośliny w pamięci. - Ach, na podziękowanie! Więc zdecydowanie goździki. Czerwone. Proszę chwilę poczekać, już przynoszę.
Chwilę potem szedłem już chodnikiem z bukietem czerwonych goździków i zastanawiałem się jak zostanie odebrany mój skromny gest podziękowania. Denerwowałem się. Zwykle przy pierwszym dniu pracy po prostu zjawiałem się i robiłem, co do mnie należało, ale teraz... teraz trzeba było się pokazać.
Udało mi się jednak uspokoić jeszcze przed dojściem do domu Evy. Dlaczego miałoby mi się coś nie udać? Przecież umiem pokazać klasę i dobre wychowanie, prawda? Wielokrotnie udawało mi się robić dobre wrażenie na różnych osobach, czemu teraz miałoby być inaczej?
Ledwo pojawiłem się przed bramą, kiedy w otwierających się drzwiach domu ujrzałem Evę. Jej widok niezmiernie mnie uradował. Jestem pewien, że gdybym jako pierwszych zobaczył jej rodziców, nie udałoby mi się zachować swojej pewności siebie.
- Dzień dobry, Fräulein Kastner! - przywitałem się z szerokim uśmiechem, gdy dziewczyna podeszła, by otworzyć mi furtkę.
- Witaj, Janku - odpowiedziała równie pięknym uśmiechem. Wręczywszy jej bukiet wraz z kilkoma miłymi słowami, ruszyłem, prowadzony przez nią, w stronę domu. Podczas, gdy Eva zbliżyła kwiaty do twarzy, by je powąchać, ja zastawiałem się tylko nad tym czy symbolika tych roślin faktycznie jest dla niej istotna.
< Eva, prowadź, nie wiem co robić c: >
Od Vlada c.d. Sachy
Patrzyłem chwilę na Francuza nieco nieprzytomnym wzrokiem, ale ostatecznie skinąłem głową i wstałem. Zanim zdążył nałożyć plecak na plecy sam go zgarnąłem i zarzuciłem na ramię, po czym ruszyłem w kierunku wyjścia z sali z głupim uśmiechem.
- Ej! - zawołał za mną.
Zerknąłem krótko na niego przez ramię, ale nic sobie nie zrobiłem z jego protestu. Czekałem na niego na korytarzu, aż w końcu do mnie dołączył. Kiedy już prawie wychodziliśmy ze szpitala podeszła do nas Amelia.
- Dowiem się w końcu co się stało? - zapytała patrząc na Sachę.
Nie zamierzałem czekać aż Sacha przypomni sobie wydarzenia
- Ta ruda wariata, która wczoraj przyszła z przestrzeloną dłonią chciała go zabić - odparłem zanim on w ogóle zdążył zebrać myśli.
Podniosła na mnie wzrok, potem na Francuza i pokręciła głową, jakby z niedowierzaniem.
- To chyba jakiś twój ochroniarz czy inny anioł stróż - powiedziała wracając do pracy.
Mimowolnie moje usta rozciągnęły się w uśmiechu. Wyszedłem ze szpitala nie oglądają się na szatyna, który wolno podążał za mną. Szliśmy w komfortowej ciszy, przynajmniej dla mnie taka była. Dwadzieścia minut później byliśmy już w moim mieszkaniu. Od razu zdjąłem buty układając je koło drzwi. Sacha zrobił to samo. Odwiesiłem jego kurtkę na wieszak, uprzednio sprawdziwszy czy nie jest przypadkiem poplamiona krwią. Wszedłem do kuchni od razu przeszukując czy coś jeszcze tam jest. Nie było tam niestety nic szczególnego, były jajka, było trochę wędliny na kanapkę. Dało się przeżyć. Nie musiałem iść do sklepu. Zadowolony poszedłem po papier i pineskę. Przypiąłem nią do szafki kawałek papieru.
- Jakby trzeba było coś kupić twoim zdaniem to wal śmiało. Napisz mi, skoczę do sklepu z listą - powiedziałem wskazując na papier.
Szatyn pokiwał głową. Cały czas śledził moje kroki nadal nie czując się w mieszkaniu zbyt swobodnie. Wszedłem do salonu, otworzyłem jedną z szafek, wyciągnąłem z niej zapasową pościel, które odłożyłem na kanapę. Następnie otworzyłem szafkę, która była dla mnie zdecydowanie za wysoko. Westchnąłem niezadowolony.
- Ściągnij mi to - powiedziałem wskazując na szafkę, nie chciało mi się iść po żaden stołek, kiedy on mógł to zrobić.
Sacha podszedł do mnie, popatrzył chwilę na pudełko, które miał zdjąć. Po chwili ściągnął je i podał je mnie. Odstawiłem je na kanapkę, ściągnąłem plecak i wcisnąłem mu w ręce.
- Jeśli będziesz potrzebował więcej miejsca to wal śmiało. Przeniosę alkohol pod łóżko - powiedziałem zabierając pudło i niosąc je do sypialni.
Wstawiłem je do swojej szafy. Nie miałem, jak typowy człowiek każdej szafki pełniej od rzeczy, ale nie lubiłem zostawiać pustego miejsca. Zamknąłem szafę i pudło w niej. Już miałem wracać do salonu, gdzie zostawiłem Francuzika, jednak kiedy się odwróciłem zobaczyłem, że i tak stoi w drzwiach.
- Coś się stało? - zapytałem lekko.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że jeszcze się nie odezwał. Widocznie chodził dość zamyślony, jednak nie zamierzałem o to pytać.
- Wiesz, że mówiłeś przez sen po rosyjsku? - zapytał przeszywając mnie wzrokiem.
Uśmiechnąłem się do niego szeroko. Kłam, Vlad, kłam. Nie możesz pozwolić na to, żeby młody się czegokolwiek dowiedział, bo będzie miał tak samo przerąbane jak ty.
- Musiało mi się śnić, że rozmawiałem z jakimś Rosjaninem, nie pamiętam już - powiedziałem spokojnie.
Nie wyglądał na przekonanego, nadal się we mnie wpatrywał.
- Brzmiało to raczej jak piosenka niż groźby, a przecież Rosjanie są przeciwko, nie? - zapytał.
Wzruszyłem ramionami. Dzieciaku, przestań zadawać tyle niewygodnych pytań. Im mniej wiesz tym lepiej spisz. Nie możesz się o niczym dowiedzieć. Ani ty, ani nikt inny, bo jesteśmy skończeni. Daj już spokój.
- Najwidoczniej śniły mi się dwie prześliczne Rosjanki - odparłem żartobliwie.
Kiwał wolno głową. Przez chwilę wydawało mi się, jakby był nieco zawiedziony, ale zapewne mi się zdawało. Zacząłem myśleć, jak rozluźnić nieco sytuację i od razu zapaliła mi się żaróweczka, miałem na to ochotę od dłuższego czasu. Minąłem go w drzwiach energicznie wchodząc do salonu i wyciągnąłem butelkę wódki z szafki. Było tam ich jeszcze parę, tak samo jak wina, kilka nalewek, jakiś droższy alkohol pewnie też by się znalazł. Jednak ja miałem ochotę przyjąć więcej procentów.
- Napijesz się ze mną? - zapytałem odwracając się do niego z butelką w dłoniach
<Sacha?>
- Ej! - zawołał za mną.
Zerknąłem krótko na niego przez ramię, ale nic sobie nie zrobiłem z jego protestu. Czekałem na niego na korytarzu, aż w końcu do mnie dołączył. Kiedy już prawie wychodziliśmy ze szpitala podeszła do nas Amelia.
- Dowiem się w końcu co się stało? - zapytała patrząc na Sachę.
Nie zamierzałem czekać aż Sacha przypomni sobie wydarzenia
- Ta ruda wariata, która wczoraj przyszła z przestrzeloną dłonią chciała go zabić - odparłem zanim on w ogóle zdążył zebrać myśli.
Podniosła na mnie wzrok, potem na Francuza i pokręciła głową, jakby z niedowierzaniem.
- To chyba jakiś twój ochroniarz czy inny anioł stróż - powiedziała wracając do pracy.
Mimowolnie moje usta rozciągnęły się w uśmiechu. Wyszedłem ze szpitala nie oglądają się na szatyna, który wolno podążał za mną. Szliśmy w komfortowej ciszy, przynajmniej dla mnie taka była. Dwadzieścia minut później byliśmy już w moim mieszkaniu. Od razu zdjąłem buty układając je koło drzwi. Sacha zrobił to samo. Odwiesiłem jego kurtkę na wieszak, uprzednio sprawdziwszy czy nie jest przypadkiem poplamiona krwią. Wszedłem do kuchni od razu przeszukując czy coś jeszcze tam jest. Nie było tam niestety nic szczególnego, były jajka, było trochę wędliny na kanapkę. Dało się przeżyć. Nie musiałem iść do sklepu. Zadowolony poszedłem po papier i pineskę. Przypiąłem nią do szafki kawałek papieru.
- Jakby trzeba było coś kupić twoim zdaniem to wal śmiało. Napisz mi, skoczę do sklepu z listą - powiedziałem wskazując na papier.
Szatyn pokiwał głową. Cały czas śledził moje kroki nadal nie czując się w mieszkaniu zbyt swobodnie. Wszedłem do salonu, otworzyłem jedną z szafek, wyciągnąłem z niej zapasową pościel, które odłożyłem na kanapę. Następnie otworzyłem szafkę, która była dla mnie zdecydowanie za wysoko. Westchnąłem niezadowolony.
- Ściągnij mi to - powiedziałem wskazując na szafkę, nie chciało mi się iść po żaden stołek, kiedy on mógł to zrobić.
Sacha podszedł do mnie, popatrzył chwilę na pudełko, które miał zdjąć. Po chwili ściągnął je i podał je mnie. Odstawiłem je na kanapkę, ściągnąłem plecak i wcisnąłem mu w ręce.
- Jeśli będziesz potrzebował więcej miejsca to wal śmiało. Przeniosę alkohol pod łóżko - powiedziałem zabierając pudło i niosąc je do sypialni.
Wstawiłem je do swojej szafy. Nie miałem, jak typowy człowiek każdej szafki pełniej od rzeczy, ale nie lubiłem zostawiać pustego miejsca. Zamknąłem szafę i pudło w niej. Już miałem wracać do salonu, gdzie zostawiłem Francuzika, jednak kiedy się odwróciłem zobaczyłem, że i tak stoi w drzwiach.
- Coś się stało? - zapytałem lekko.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że jeszcze się nie odezwał. Widocznie chodził dość zamyślony, jednak nie zamierzałem o to pytać.
- Wiesz, że mówiłeś przez sen po rosyjsku? - zapytał przeszywając mnie wzrokiem.
Uśmiechnąłem się do niego szeroko. Kłam, Vlad, kłam. Nie możesz pozwolić na to, żeby młody się czegokolwiek dowiedział, bo będzie miał tak samo przerąbane jak ty.
- Musiało mi się śnić, że rozmawiałem z jakimś Rosjaninem, nie pamiętam już - powiedziałem spokojnie.
Nie wyglądał na przekonanego, nadal się we mnie wpatrywał.
- Brzmiało to raczej jak piosenka niż groźby, a przecież Rosjanie są przeciwko, nie? - zapytał.
Wzruszyłem ramionami. Dzieciaku, przestań zadawać tyle niewygodnych pytań. Im mniej wiesz tym lepiej spisz. Nie możesz się o niczym dowiedzieć. Ani ty, ani nikt inny, bo jesteśmy skończeni. Daj już spokój.
- Najwidoczniej śniły mi się dwie prześliczne Rosjanki - odparłem żartobliwie.
Kiwał wolno głową. Przez chwilę wydawało mi się, jakby był nieco zawiedziony, ale zapewne mi się zdawało. Zacząłem myśleć, jak rozluźnić nieco sytuację i od razu zapaliła mi się żaróweczka, miałem na to ochotę od dłuższego czasu. Minąłem go w drzwiach energicznie wchodząc do salonu i wyciągnąłem butelkę wódki z szafki. Było tam ich jeszcze parę, tak samo jak wina, kilka nalewek, jakiś droższy alkohol pewnie też by się znalazł. Jednak ja miałem ochotę przyjąć więcej procentów.
- Napijesz się ze mną? - zapytałem odwracając się do niego z butelką w dłoniach
<Sacha?>
Od Sachy CD. Vlad
Obudził mnie ból gdzieś pod żebrami. Nie pamiętam dokładnie co śniłem. Słyszałem Bastiana, który coś mówił. Nie tak jak zwykle. Jego głos był zimny. Kiedy tylko się ruszyłem moje ciało wypełnił ból. Syknął cicho. Przetarłem oczy. Na sali było ciemno. Spojrzałem na Bastiana. Padało na niego światło księżyca przez okno Spał na łóżku obok oparty o ścianę. Przytulał mój plecak. Wyglądał uroczo. Wtedy usłyszałem, że coś mamrocze. Wpierw myślałem, że to niemiecki jednak po chwili wykreśliłem tę opcję. Przysłuchałem się. Jak już wcześniej wspominałem mogłem pouczyć się języków jednak rozpoznałem rosyjski. Czekajcie... Czy skoro Bastian jest Niemcem nie powinien mówić przez sen po niemiecku? A może po prostu śni mu się jakaś misja w Rosji, w której był szpiegiem? Nie wiem... Zapytam go później... Znowu poczułem się senny. Przymknąłem oczy jednak nie dawałem rady zasnąć. Po chwili uznałem, że co robię nie ma najmniejszego sensu i po prostu zacząłem się wpatrywać w sufit. Chciałbym obudzić Bastiana i ruszyć w kierunku jego domu. Było jednak na pewno grubo po dwudziestej, a poza tym on musi odzyskać siły. Jakoś wytrzymam. Wypije mocną herbatę i przeżyje. Często tak robię. Dzisiejszy dzień był... Zwariowany. Zwariowanych akcji wystarczy mi na następne kilka dni. Teraz chce po prostu spać, ale ten cholerny ból brzucha mi na tonie pozwala. Zacisnąłem zęby i przewróciłem się na lewy bok by móc patrzeć na Bastiana. Byłem szczęśliwy, że on żyje, że udało mi się go uratować. Wtedy gdy Amelia poprosiła mnie o wyjście nie miałem siły się kłócić. Po prostu byłem zbyt przerażony. Zaprowadziła mnie do biura i tam mnie zostawiła. Trzęsłem się w środku. Nie wiedziałem czy byłem przerażony bardziej po zastrzeleniu Rafała, czy po tym jak on postrzelił Bastiana. Zamknąłem oczy. Widok śpiącego Niemca dał mi jakiś spokój. Poczułem się senny. Ziewnąłem. Po chwili zasnąłem.
*
Wstałem kiedy słońce było na niebie od jakiś dwóch godzin. Czyli jest około siódmej. Podniosłem się stękając z bólu. Spojrzałem na Bastiana. Jeszcze spał. Postanowiłem zejść z łóżka. Zacisnąłem zęby i usiadłem. Moje nogi stanęły na podłodze. Wstałem i podszedłem do Bastiana. Tym razem był cicho. Ruszył nim lekko.
- Hej. Bastian - powiedziałem. - Se réveiller...
Ruszyłem nim jeszcze kilka razy. Po chwili otworzył oczy.
- Co... - jęknął.
- Wstajemy... - uśmiechnąłem się lekko.
Musiałem wyglądać strasznie. Wiele osób mi mówiło, że jestem zbyt chudy. Niektórzy używali nawet określenia ''anorektyk''. Miałem na sobie jedynie bandaż i spodnie. Moje włosy były rozwalone, a blizna wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle. I jeszcze ten uśmieszek. To jest na prawdę dziwne, że uśmiecham po tym jak mnie postrzelili.
- Dasz mi plecak? - spytałem patrząc na to jak Bastian go przytula.
Ten jakby się dopiero ogarnął, że nadal go trzyma. Podał mi go a ja wyciągnąłem z plecaka pierwszą lepszą bluzkę po czym ją nałożyłem.
- Idziemy? - spytałem.
Gdy będziemy u niego w domu zapytam go o te jego szeptanie po rosyjsku przez sen. Teraz gdy co to skomplikowanego nie będzie chciał powiedzieć.
<Vlad?>
Od Vlada c.d. Adriana
Pokiwałem głową w zamyśleniu patrząc na Polaka. Historia wydawała się dość prawdziwa i dość zgodna z osobami, które były tam obecne. To było dla nich wręcz typowe, by robić coś takiego, a później jakby nigdy nic zwalać winę na innych. Musieli niestety dostać na reszcie nauczkę i pewnie dlatego ja zostałem do tego przesłuchania przydzielony. Wszyscy po prostu już nie potrafili na niech patrzeć. W końcu wziąłem łyk kawy i wstałem energicznie z miejsca. Wskazałem dwóch z trzech szeregowców, którzy stali przede mną.
- Was zapraszam na trening, ty zostajesz - powiedziałem.
Popatrzyli zaskoczeni najpierw na siebie nawzajem, później na mnie. Aż poczułem zapach ich strachu, który właśnie napływał do powietrza. Na pewno coś ukrywali i wiedzieli, że wybrałem sobie idealną ofiarę, by dowiedzieć się prawdy.
- Wykonać - rzuciłem leniwie, gdy zobaczyłem ich ociąg i oparłem się o blat biurka zakładając nogę na nogę.
Odprowadziłem ich wzrokiem aż do zamknięcia drzwi. Zniknęli za nimi, a ja odczekałem mimo wszystko jeszcze minutę lub dwie zanim zacząłem mówić. Ah, te dzieciaki, są takie ciekawskie.
- A teraz - zapytałem przesłodzonym głosem, podchodząc do żołnierza - czy wersja Polaka jest prawdziwa?
Zauważyłem, że zaczął się denerwować. Przyszpiliłem go spojrzeniem, co tylko jeszcze bardziej go poddenerwowało. Oczywiście w takim stanie nie byłby zdolny do kłamstwa, więc specjalnie wyparłem na nim sporą presje. Milczał trochę za długo, więc zapytałem ponownie. Tym razem musiał odpowiedzieć, po prostu nie wytrzymałby dłużej w krzyżu spojrzeń, bo także Adrian wpatrywał się w niego wyczekująco.
- T...tak, panie kapralu - wyjąkał w końcu.
Uśmiechnąłem się do niego szeroko. Zasługiwał na taką nagrodę. W innym wypadku mógł dostac palpitacji serca. Od razu się nieco rozluźnił i uspokoił. Zawsze wiedziałem, że najsympatyczniej wyglądałem z wesołym uśmiechem na twarzy. Kiedy robiłem to sztucznie, samymi ustami, nie korzystając z mimiki oczu czy pliczków musiałem być naprawdę przerażający, skoro tak dobrze to działało.
- Widzisz? Jak chcesz to potrafisz powiedzieć prawdę. Teraz ładnie napiszesz mi na karteczce nazwiska kolegów odpowiedzialnych za to zajście, lepiej się nie pomyl, bo inaczej kara nie ominie też ciebie - mówiłem znów zbyt przesłodzonym głosem, obserwując uważnie jak zabiera kartkę i długopis.
Po chwili miałem trzy nazwiska. Była to idealna liczba, tylu się spodziewałem. Pociągnięcia długopisem były koślawe, ale pewne, więc nie było mowy o kłamstwie. Poza tym mnie by przecież nikt nie okłamał, bo po co? Skoro kazałem mu je zapisać znałem już odpowiedź.
- Dziękuję ci bardzo. Proszę cię teraz byś popilnował naszego gościa - powiedziałem ruszając do drzwi.
Obaj mężczyźni spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, jednak nie ruszyli się z miejsca. Jak gdyby nigdy nic zwróciłem taszcząc maszynę do pisania, która spoczęła na biurku. Ja rozsiadłem się w fotelu obok biorąc gryza drożdżówki, która nadal na mnie czekała.
- Dobrze, możemy pisać raporcik - znów obaj zrobili wielkie oczy, bo gdzieżby raport przy nich - No co? Potem będę jadł obiad, muszę zaoszczędzić trochę czasu. Chociaż i tak pewnie zejdzie nam do kolacji.
Zapisałem najpierw nazwiska podane na kartce, później nazwisko szeregowego składającego zeznania. Potem wziąłem się za wersje wydarzeń, która mi się wydawała czymś pomiędzy wersjami ich obojga. Czas leciał, a ja jakby nigdy nic uderzałem w litery na maszynie, powoli tworząc raport. Zatrzymałem się dopiero, gdy doszedłem do kary. Nie miałem na nią zbytniej koncepcji, bo jak parę prac dla żołnierzy wymyśliłem od razu, dla Polaka nie posiadałem niczego w rękawie, a nie miałem zamiaru brać czegoś na siłę, co to to nie.
- Mam prawie wszystko - powiedziałem w końcu patrząc na papier - brakuje mi tylko kary, panie Orlicki. Co mam tu wpisać?
Chyba znowu ich zaskoczyłem. Tak zdecydowanie żaden z nich się tego nie spodziewał, ale ja o to nie dbałem. Pociągnąłem łyk kawy czekając na odpowiedź.
- Proszę o poważne propozycje - dodałem po chwili.
< Adrian? Sorka jakby w którymś momencie coś było bez sensu, ale w połowie zgubiłam rachubę, bo zaczęłam to pisać o 2 ;c >
- Was zapraszam na trening, ty zostajesz - powiedziałem.
Popatrzyli zaskoczeni najpierw na siebie nawzajem, później na mnie. Aż poczułem zapach ich strachu, który właśnie napływał do powietrza. Na pewno coś ukrywali i wiedzieli, że wybrałem sobie idealną ofiarę, by dowiedzieć się prawdy.
- Wykonać - rzuciłem leniwie, gdy zobaczyłem ich ociąg i oparłem się o blat biurka zakładając nogę na nogę.
Odprowadziłem ich wzrokiem aż do zamknięcia drzwi. Zniknęli za nimi, a ja odczekałem mimo wszystko jeszcze minutę lub dwie zanim zacząłem mówić. Ah, te dzieciaki, są takie ciekawskie.
- A teraz - zapytałem przesłodzonym głosem, podchodząc do żołnierza - czy wersja Polaka jest prawdziwa?
Zauważyłem, że zaczął się denerwować. Przyszpiliłem go spojrzeniem, co tylko jeszcze bardziej go poddenerwowało. Oczywiście w takim stanie nie byłby zdolny do kłamstwa, więc specjalnie wyparłem na nim sporą presje. Milczał trochę za długo, więc zapytałem ponownie. Tym razem musiał odpowiedzieć, po prostu nie wytrzymałby dłużej w krzyżu spojrzeń, bo także Adrian wpatrywał się w niego wyczekująco.
- T...tak, panie kapralu - wyjąkał w końcu.
Uśmiechnąłem się do niego szeroko. Zasługiwał na taką nagrodę. W innym wypadku mógł dostac palpitacji serca. Od razu się nieco rozluźnił i uspokoił. Zawsze wiedziałem, że najsympatyczniej wyglądałem z wesołym uśmiechem na twarzy. Kiedy robiłem to sztucznie, samymi ustami, nie korzystając z mimiki oczu czy pliczków musiałem być naprawdę przerażający, skoro tak dobrze to działało.
- Widzisz? Jak chcesz to potrafisz powiedzieć prawdę. Teraz ładnie napiszesz mi na karteczce nazwiska kolegów odpowiedzialnych za to zajście, lepiej się nie pomyl, bo inaczej kara nie ominie też ciebie - mówiłem znów zbyt przesłodzonym głosem, obserwując uważnie jak zabiera kartkę i długopis.
Po chwili miałem trzy nazwiska. Była to idealna liczba, tylu się spodziewałem. Pociągnięcia długopisem były koślawe, ale pewne, więc nie było mowy o kłamstwie. Poza tym mnie by przecież nikt nie okłamał, bo po co? Skoro kazałem mu je zapisać znałem już odpowiedź.
- Dziękuję ci bardzo. Proszę cię teraz byś popilnował naszego gościa - powiedziałem ruszając do drzwi.
Obaj mężczyźni spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, jednak nie ruszyli się z miejsca. Jak gdyby nigdy nic zwróciłem taszcząc maszynę do pisania, która spoczęła na biurku. Ja rozsiadłem się w fotelu obok biorąc gryza drożdżówki, która nadal na mnie czekała.
- Dobrze, możemy pisać raporcik - znów obaj zrobili wielkie oczy, bo gdzieżby raport przy nich - No co? Potem będę jadł obiad, muszę zaoszczędzić trochę czasu. Chociaż i tak pewnie zejdzie nam do kolacji.
Zapisałem najpierw nazwiska podane na kartce, później nazwisko szeregowego składającego zeznania. Potem wziąłem się za wersje wydarzeń, która mi się wydawała czymś pomiędzy wersjami ich obojga. Czas leciał, a ja jakby nigdy nic uderzałem w litery na maszynie, powoli tworząc raport. Zatrzymałem się dopiero, gdy doszedłem do kary. Nie miałem na nią zbytniej koncepcji, bo jak parę prac dla żołnierzy wymyśliłem od razu, dla Polaka nie posiadałem niczego w rękawie, a nie miałem zamiaru brać czegoś na siłę, co to to nie.
- Mam prawie wszystko - powiedziałem w końcu patrząc na papier - brakuje mi tylko kary, panie Orlicki. Co mam tu wpisać?
Chyba znowu ich zaskoczyłem. Tak zdecydowanie żaden z nich się tego nie spodziewał, ale ja o to nie dbałem. Pociągnąłem łyk kawy czekając na odpowiedź.
- Proszę o poważne propozycje - dodałem po chwili.
< Adrian? Sorka jakby w którymś momencie coś było bez sensu, ale w połowie zgubiłam rachubę, bo zaczęłam to pisać o 2 ;c >
Od Adriana C.D. Vlada
Widząc, że do sali wszedł żołnierz, którego spotkałem podczas odbierania dokumentów, odruchowo rozluźniłem się. Nie powinienem czuć się bezpiecznie w towarzystwie Niemców, ten jednak nie był takim służbistą, jak reszta. Zresztą, już raz mi pomógł.
- Więc co się stało? - zapytał, siedząc już w fotelu i przeglądając dokumenty.
Milczałem, wiedząc, że młodzi żołnierze, którzy mnie tutaj przyprowadzili, z chęcią przedstawią swoją wersję. Na mojej twarzy pojawił się kpiący uśmiech, kiedy jeden z nich zaczął tłumaczyć starszemu żołnierzowi, za co dokładnie mnie zgarnęli.
- Pytałem naszego gościa - powiedział chłodno Niemiec, wracając wzrokiem do mnie.
- Ich wersja jest dużo ciekawsza - mruknąłem, kiwając głową w stronę młodych. - Jestem w niej odważnym patriotą i rzucam się na żołnierzy, kiedy widzę niemiecki mundur. Poza tym, wyolbrzymiają obrażenia poniesione w bójce, więc uchodzę na silniejszego niż w rzeczywistości - zakpiłem.
Mężczyzna spojrzał na mnie zaciekawiony, gdy młodzi żołnierze zaczęli coś szeptać między sobą. Najwyraźniej byli oburzeni, że Polak tak śmie o nich mówić. Od razu stwierdziłem w myślach, że gdybym był przesłuchiwany przez kogoś innego, zapewne nie byłbym taki wesoły i wyszczekany. Trzeba było zachowywać się poważniej, w końcu nadal mogę być w niebezpieczeństwie.
- Wolałbym usłyszeć także twoją wersję - powiedział spokojnie Niemiec. - Co tam się stało?
- Kilku 'milutkich' młodzieńców w niemieckich mundurach wybrało się do małego zakładu krawieckiego, w którym pracuje moja przyjaciółka. Pozwolili sobie na przeszukanie, po którym zostawili całkowicie zdemolowany lokal, a moją przyjaciółkę chcieli potraktować jak zwykłą dziwkę. Chciałem więc wyjaśnić im, że w tym miejscu tego typu usług nie dostaną - siliłem się na opanowanie w głosie, jednak nadal pełen byłem wzburzenia. - Skoro panowie nie rozumieli słów, przeszliśmy do czynów.
Żołnierz uśmiechnął się pod nosem, nie patrząc na mnie, tylko na dokumenty. Zauważyłem, że w teczce ma kilka kartek. Jeśli to wszystko o mnie, musiałem mieć doprawdy pasjonujące według nich życie.
- Czy zdawałeś sobie sprawę, co może grozić ci za napaść na niemieckich żołnierzy? - upewnił się mężczyzna.
- Owszem - skinąłem głową. - Zdawałem sobie również sprawę z tego, co ci dwaj zrobią Hannie, jeśli ich nie powstrzymam. Rozumiem, iż uważacie się za rasę panów, jednak patrząc na zachowanie większości, cieszę się, że jestem tylko podczłowiekiem - zapewniłem. - Jeśli wyższość Niemców polega tylko na tym, iż mają oni przyzwolenie na bycie okrutnymi i bezczelnymi... - rozłożyłem ręce. - Współczuję.
Zdawałem sobie sprawę, że pozwalam sobie na zbyt wiele, jednak nie potrafiłem powstrzymać swojego ciętego języka. Byłem zirytowany całą zaistniałą sytuacją. Najbardziej jednak denerwował mnie fakt, że w zakładzie u Hani byłem przypadkiem. Nawet nie potrafiłem myśleć o tym, co te bydlęta zrobiłyby mojej przyjaciółce, gdyby jednak mnie tam nie było...
(Vlad?)
- Więc co się stało? - zapytał, siedząc już w fotelu i przeglądając dokumenty.
Milczałem, wiedząc, że młodzi żołnierze, którzy mnie tutaj przyprowadzili, z chęcią przedstawią swoją wersję. Na mojej twarzy pojawił się kpiący uśmiech, kiedy jeden z nich zaczął tłumaczyć starszemu żołnierzowi, za co dokładnie mnie zgarnęli.
- Pytałem naszego gościa - powiedział chłodno Niemiec, wracając wzrokiem do mnie.
- Ich wersja jest dużo ciekawsza - mruknąłem, kiwając głową w stronę młodych. - Jestem w niej odważnym patriotą i rzucam się na żołnierzy, kiedy widzę niemiecki mundur. Poza tym, wyolbrzymiają obrażenia poniesione w bójce, więc uchodzę na silniejszego niż w rzeczywistości - zakpiłem.
Mężczyzna spojrzał na mnie zaciekawiony, gdy młodzi żołnierze zaczęli coś szeptać między sobą. Najwyraźniej byli oburzeni, że Polak tak śmie o nich mówić. Od razu stwierdziłem w myślach, że gdybym był przesłuchiwany przez kogoś innego, zapewne nie byłbym taki wesoły i wyszczekany. Trzeba było zachowywać się poważniej, w końcu nadal mogę być w niebezpieczeństwie.
- Wolałbym usłyszeć także twoją wersję - powiedział spokojnie Niemiec. - Co tam się stało?
- Kilku 'milutkich' młodzieńców w niemieckich mundurach wybrało się do małego zakładu krawieckiego, w którym pracuje moja przyjaciółka. Pozwolili sobie na przeszukanie, po którym zostawili całkowicie zdemolowany lokal, a moją przyjaciółkę chcieli potraktować jak zwykłą dziwkę. Chciałem więc wyjaśnić im, że w tym miejscu tego typu usług nie dostaną - siliłem się na opanowanie w głosie, jednak nadal pełen byłem wzburzenia. - Skoro panowie nie rozumieli słów, przeszliśmy do czynów.
Żołnierz uśmiechnął się pod nosem, nie patrząc na mnie, tylko na dokumenty. Zauważyłem, że w teczce ma kilka kartek. Jeśli to wszystko o mnie, musiałem mieć doprawdy pasjonujące według nich życie.
- Czy zdawałeś sobie sprawę, co może grozić ci za napaść na niemieckich żołnierzy? - upewnił się mężczyzna.
- Owszem - skinąłem głową. - Zdawałem sobie również sprawę z tego, co ci dwaj zrobią Hannie, jeśli ich nie powstrzymam. Rozumiem, iż uważacie się za rasę panów, jednak patrząc na zachowanie większości, cieszę się, że jestem tylko podczłowiekiem - zapewniłem. - Jeśli wyższość Niemców polega tylko na tym, iż mają oni przyzwolenie na bycie okrutnymi i bezczelnymi... - rozłożyłem ręce. - Współczuję.
Zdawałem sobie sprawę, że pozwalam sobie na zbyt wiele, jednak nie potrafiłem powstrzymać swojego ciętego języka. Byłem zirytowany całą zaistniałą sytuacją. Najbardziej jednak denerwował mnie fakt, że w zakładzie u Hani byłem przypadkiem. Nawet nie potrafiłem myśleć o tym, co te bydlęta zrobiłyby mojej przyjaciółce, gdyby jednak mnie tam nie było...
(Vlad?)
28.07.2017
Od Vlada c.d. Sachy
Czekałem na Francuza grzecznie na dworze, niczym piesek przywiązany przy sklepie, kiedy jego pan robi zakupy. Wpatrywałem się w budynek bezmyślnie. Nie potrafiłem skupić się na myśleniu i to najbardziej mnie denerwowało. Będę musiał zdać raport, będę musiał wszystkich znowu okłamać, a nie mogłem się nawet dobrze skupić przez tępy ból w brzuchu. Chwilę później pojawiła się także migrena i już wiedziałem, że zdarzy się coś złego, jeszcze zanim usłyszałem strzał. Wpadłem do budynku jak burza, a kiedy moim oczom ukazała się dziewczyna z pistoletem bez zawahania przestrzeliłem jej dłoń. Puściła broń. Dobrze, że strzelałem dużo lepiej niż te dzieciaki, a ręka mi się nie omsknęła. Nie chciałem jej skrzywdzić, a jedynie spacyfikować.
- Odsuń się - poleciłem po niemiecku dalej w nią mierząc.
Nagły przypływ adrenaliny zniwelował ból. Jeśli powiedziałbym, że była zdziwiona moją obecnością byłoby to niedopowiedzenie. Była zszokowana tym co się stało. Cofnęła się kilka kroków przerażona i zjechała po ścianie na ziemię. Od razu zabrałem jej broń i padłem na kolana koło postrzelonego. Sprawdziłem czy oddycha i nieco uspokoiłem się, kiedy zrozumiałem, że tak. Kula nieładnie przeszła pod żebrami.
- Co..? - usłyszałem męski głos, więc obejrzałem się przez ramię.
Stał tam jakiś chłopak. Kiedy zobaczył tę scenę zatrzymał się zszokowany.
- Chodź tu i pomóż mi go przenieść - poleciłem siląc się na spokój.
On jednak stał jak skamieniały, dlatego wstałem i po prostu spoliczkowałem go wierzchem dłoni. Dopiero wtedy nieco się wzdrygnął.
- Ona go postrzeliła. Nie patrz się jak sroka w kość, tylko, do cholery, pomóż mi - warknąłem ostro.
Chyba pierwszy raz od kilku lat podniosłem na kogoś głos. Chłopak od razu bez zbędnych pytań podbiegł do Sachy i złapał go pod ramionami. Ja wziąłem go za nogi ignorując ból w roznoszący się po brzuchu i ruszyliśmy w drogę do szpitala. Nie minęło nawet dziesięć minut, a już byliśmy w tym szpitalu, z którego dopiero wyszliśmy i kładliśmy go miejscu wyznaczonym przez Amelię.
- Przepraszam, ale musi... - zaczęła, ale urwała widząc mój rozwścieczony wzrok.
Mnie się nie wygania, po prostu. Jasno dałem jej do zrozumienia, że nic nie muszę i jeśli zaraz nie odejdzie to pożałuje. Skuliła się nieco i przeniosła wzrok na chłopaka obok.
- Musisz wyjść - powiedziała.
Ten popatrzył na mnie niepewnie. Jakby w obawie.
- Idź do was, przynieś mi jego plecak i przyprowadź tą wariatkę, trzeba zrobić porządek z jej ręką - powiedziałem tonem, który nie przyjmował sprzeciwu.
Chłopak pokiwał szybko głową i wyszedł z sali. Przeszedłem obok sanitariuszy zajmujących się raną Sachy. Stanąłem tak by nikomu nie przeszkadzać, jednak szybko znów zamroczył mnie ból. Poczułem jak kolana się pode mną uginają i musiałem usiąść na wolnym łóżku obok. Dotknąłem bandażu i westchnąłem cicho czując krew. Ściągnąłem kurtkę i zacząłem wolno go rozwiązywać. Zobaczyła to jedna z pielęgniarek i zaraz poleciła jakieś młodszej dziewczynie iść po nowy opatrunek. Nie musiałem długo czekać by zajęła się tą parszywą raną. Wiedziałem, że będzie mi przeszkadzać i to przez długi czas. Nie spuszczałem wzroku z pielęgniarek kręcących się koło szatyna. Kolejne osoby przychodziły i odchodziły, uwijając się niczym mrówki, a ja siedziałem wlepiając w nie pusty wzrok. Widziałem już tyle śmierci. Tyle osób, które znałem i umarły tuż obok mnie, a jednak nadal nie umiałbym się pogodzić z tą śmiercią. Nie miałem pojęcia dlaczego, bo ot co, kolejna osoba, która zginęła, nic szczególnego, ale musiałem przyznać, że tak czy inaczej polubiłem tego Francuza. Mogłem to przyznać z czystym sumieniem. Wiedziałem, że jego śmierć raczej mnie nie zmieni, jednak kiedy o niej myślałem, aż przechodził mnie nieprzyjemny dreszcz.
Po godzinie ludzie wyszli, ale ja nie. Nadal siedziałem wpatrując się w jego miarowy oddech. Oparłem jedynie głowę na ręce, bo nagle zrobiła mi się nieco bardziej ciężka. Nie chciałem zamykać powiek, ale także robiły się coraz cięższe. Usłyszałem ciche skrzypnięcie drzwi, a do sali wszedł rudzielec, który wcześniej pomógł mi to tu przynieść. Postawił koło mnie plecak bez słowa i wyszedł. Westchnąłem cicho bardziej otulając się kurtką. Tak, zdecydowanie miałem dość wrażeń, jak na ten miesiąc. Pierwszy raz w życiu byłbym niewiarygodnie szczęśliwy z papierkowej roboty, nawet jeśli nie mógłbym się obijać.
Oparłem głowę o ścianę po mojej prawej. Umieściłem plecak na kolanach i objąłem go dłońmi. Wsłuchując się w równomierny oddech Francuzika sam szybko też zasnąłem.
Zazwyczaj nie miewam snów. Zasypiałem wieczorem wykończony, rano wstawałem, wszystko mnie omijało, lecz nie tym razem. Tym razem śniły mi się wystrzały. Po prostu stałem na środku pustki i co chwilę dochodził mnie ten sam dźwięk. Nie mogłem już tego wytrzymać. Mimo zatkanych uszu nadal słyszałem wszystko tak samo wyraźnie, więc po chwili po prostu zacząłem mówić do siebie by to jakoś zakłócić. Potem zacząłem podśpiewywać jakąś starą kołysankę, która gościła w mojej głowie jeszcze od czasów dzieciństwa. Dopiero to zagłuszyło strzały. Mogłem spać w spokoju. Nie wiedziałem jednak, że zacząłem cicho mamrotać jej słowa także pod nosem. Może nikt nie zauważy, że nie mówiłem ich po niemiecku, a po rosyjsku.
< Sacha?>
- Odsuń się - poleciłem po niemiecku dalej w nią mierząc.
Nagły przypływ adrenaliny zniwelował ból. Jeśli powiedziałbym, że była zdziwiona moją obecnością byłoby to niedopowiedzenie. Była zszokowana tym co się stało. Cofnęła się kilka kroków przerażona i zjechała po ścianie na ziemię. Od razu zabrałem jej broń i padłem na kolana koło postrzelonego. Sprawdziłem czy oddycha i nieco uspokoiłem się, kiedy zrozumiałem, że tak. Kula nieładnie przeszła pod żebrami.
- Co..? - usłyszałem męski głos, więc obejrzałem się przez ramię.
Stał tam jakiś chłopak. Kiedy zobaczył tę scenę zatrzymał się zszokowany.
- Chodź tu i pomóż mi go przenieść - poleciłem siląc się na spokój.
On jednak stał jak skamieniały, dlatego wstałem i po prostu spoliczkowałem go wierzchem dłoni. Dopiero wtedy nieco się wzdrygnął.
- Ona go postrzeliła. Nie patrz się jak sroka w kość, tylko, do cholery, pomóż mi - warknąłem ostro.
Chyba pierwszy raz od kilku lat podniosłem na kogoś głos. Chłopak od razu bez zbędnych pytań podbiegł do Sachy i złapał go pod ramionami. Ja wziąłem go za nogi ignorując ból w roznoszący się po brzuchu i ruszyliśmy w drogę do szpitala. Nie minęło nawet dziesięć minut, a już byliśmy w tym szpitalu, z którego dopiero wyszliśmy i kładliśmy go miejscu wyznaczonym przez Amelię.
- Przepraszam, ale musi... - zaczęła, ale urwała widząc mój rozwścieczony wzrok.
Mnie się nie wygania, po prostu. Jasno dałem jej do zrozumienia, że nic nie muszę i jeśli zaraz nie odejdzie to pożałuje. Skuliła się nieco i przeniosła wzrok na chłopaka obok.
- Musisz wyjść - powiedziała.
Ten popatrzył na mnie niepewnie. Jakby w obawie.
- Idź do was, przynieś mi jego plecak i przyprowadź tą wariatkę, trzeba zrobić porządek z jej ręką - powiedziałem tonem, który nie przyjmował sprzeciwu.
Chłopak pokiwał szybko głową i wyszedł z sali. Przeszedłem obok sanitariuszy zajmujących się raną Sachy. Stanąłem tak by nikomu nie przeszkadzać, jednak szybko znów zamroczył mnie ból. Poczułem jak kolana się pode mną uginają i musiałem usiąść na wolnym łóżku obok. Dotknąłem bandażu i westchnąłem cicho czując krew. Ściągnąłem kurtkę i zacząłem wolno go rozwiązywać. Zobaczyła to jedna z pielęgniarek i zaraz poleciła jakieś młodszej dziewczynie iść po nowy opatrunek. Nie musiałem długo czekać by zajęła się tą parszywą raną. Wiedziałem, że będzie mi przeszkadzać i to przez długi czas. Nie spuszczałem wzroku z pielęgniarek kręcących się koło szatyna. Kolejne osoby przychodziły i odchodziły, uwijając się niczym mrówki, a ja siedziałem wlepiając w nie pusty wzrok. Widziałem już tyle śmierci. Tyle osób, które znałem i umarły tuż obok mnie, a jednak nadal nie umiałbym się pogodzić z tą śmiercią. Nie miałem pojęcia dlaczego, bo ot co, kolejna osoba, która zginęła, nic szczególnego, ale musiałem przyznać, że tak czy inaczej polubiłem tego Francuza. Mogłem to przyznać z czystym sumieniem. Wiedziałem, że jego śmierć raczej mnie nie zmieni, jednak kiedy o niej myślałem, aż przechodził mnie nieprzyjemny dreszcz.
Po godzinie ludzie wyszli, ale ja nie. Nadal siedziałem wpatrując się w jego miarowy oddech. Oparłem jedynie głowę na ręce, bo nagle zrobiła mi się nieco bardziej ciężka. Nie chciałem zamykać powiek, ale także robiły się coraz cięższe. Usłyszałem ciche skrzypnięcie drzwi, a do sali wszedł rudzielec, który wcześniej pomógł mi to tu przynieść. Postawił koło mnie plecak bez słowa i wyszedł. Westchnąłem cicho bardziej otulając się kurtką. Tak, zdecydowanie miałem dość wrażeń, jak na ten miesiąc. Pierwszy raz w życiu byłbym niewiarygodnie szczęśliwy z papierkowej roboty, nawet jeśli nie mógłbym się obijać.
Oparłem głowę o ścianę po mojej prawej. Umieściłem plecak na kolanach i objąłem go dłońmi. Wsłuchując się w równomierny oddech Francuzika sam szybko też zasnąłem.
Zazwyczaj nie miewam snów. Zasypiałem wieczorem wykończony, rano wstawałem, wszystko mnie omijało, lecz nie tym razem. Tym razem śniły mi się wystrzały. Po prostu stałem na środku pustki i co chwilę dochodził mnie ten sam dźwięk. Nie mogłem już tego wytrzymać. Mimo zatkanych uszu nadal słyszałem wszystko tak samo wyraźnie, więc po chwili po prostu zacząłem mówić do siebie by to jakoś zakłócić. Potem zacząłem podśpiewywać jakąś starą kołysankę, która gościła w mojej głowie jeszcze od czasów dzieciństwa. Dopiero to zagłuszyło strzały. Mogłem spać w spokoju. Nie wiedziałem jednak, że zacząłem cicho mamrotać jej słowa także pod nosem. Może nikt nie zauważy, że nie mówiłem ich po niemiecku, a po rosyjsku.
< Sacha?>
Od Evy C.D. Janka
Popchnęłam lekko bramkę, a sam dźwięk jej skrzypienia sprawił, że Kari, czarny owczarek niemiecki, była już przy mnie. Nie zważając na nic, zaczęła szturchać pyszczkiem moją dłoń, domagając się pieszczot. Rozbawiona podrapałam ją za uszami, ruszając prosto do domu.
Od progu dobiegł mnie dźwięk pianina, na co uśmiechnęłam się lekko. Wiedziałam, że w takim razie rodzice będą w salonie. Po wejściu pocałowałam mamę w policzek i podeszłam do fotela, na którym siedział ojciec, słuchając melodii i czytając książkę. Uścisnęłam delikatnie jego złożoną na oparciu dłoń, kucając przy fotelu.
- Znalazłam nam pracownika - zakomunikowałam tacie z delikatnym uśmiechem. - Zacznie od poniedziałku. Będziemy mieli pomoc przy zwierzętach i ogrodzie.
Mama, słysząc to, przerwała grę i spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami.
- Znikasz po leki i znajdujesz pracownika? - zapytała rozbawiona.
- To młody Polak. Dobry pracownik, z polecenia znajomego - skłamałam gładko.
Kari usiadła obok mnie i położyła łapę na mojej i ojca dłoni. Zaśmiałam się, odganiając ją, na co ta szczeknęła, ale oddaliła się posłusznie.
- Mam nadzieję, że będzie miał rękę do psów - stwierdził ojciec. - Ty je rozpieszczasz, a nie tresujesz.
- Są posłuszne i wytresowane - oburzyłam się. - Wykonują każde moje polecenie i nie sprawiają problemów. A przywiązanie, jakie mi okazują, to kolejna zaleta. Mają być wierne, a nie tylko usłużne.
Ojciec nie odezwał się już na ten temat, wiedząc, że w tym od zawsze się nie zgadzaliśmy. On był surowy i rygorystyczny, jeśli chodziło o psy, ja za to byłam równie wymagająca, jednak cierpliwa i pełna miłości do zwierząt. Poza tym, nigdy nie zrozumiał, dlaczego akurat Kari, najsłabsze i najmniejsze szczenię z jednego z miotów naszej hodowli w Niemczech, stała się moją ulubienicą. Nie drążył jednak tematu, widząc jak wiele radości sprawiają mi psy i jak dobrze sobie z nimi radzę.
- Przyda się ktoś do pracy. Może wreszcie nie będę się czuł, jakbym miał w domu niesfornego, wychowanego w psiarni 'chłopca', tylko grzeczną i ułożoną córkę - zażartował ojciec.
- Nie doczekasz się mnie takiej - zapewniłam ze śmiechem, klepiąc go po ramieniu.
Wyszłam z pokoju, klepiąc się lekko po udzie, więc Kari od razu poleciała za mną. Wypuściłam ją na podwórko i zajrzałam do reszty psiaków i do koni. Zaraz znów musiałam wracać do domu, na kolację.
W poniedziałek wstałam o szóstej, by nakarmić zwierzęta i przygotować śniadanie sobie i rodzicom. Jednocześnie cały czas myślami wybiegałam w przód, do przyjścia Janka. Już nie mogłam się doczekać, by zaznajomić go z czekającą go pracą. Byłam przekonana, że Janek sobie poradzi, musiałam tylko przyzwyczaić do niego owczarki, a szczególnie nieufnego Dante'go. Poza tym, zamierzałam nadal pracować przy zwierzętach, chłopak miałby więc mnie cały czas przy sobie w razie jakichkolwiek problemów lub pytań.
- Szybko wstałaś - zauważyła mama, wchodząc do kuchni razem z podpierającym się na lasce ojcem. - Jajecznica?
Postawiłam dla nich na stole dwa talerze ze smażonymi jajkami i przyniosłam także sztućce, szklanki i wodę.
- Ja już jadłam - uśmiechnęłam się lekko.
- O której możemy spodziewać się tego chłopca? - zapytał spokojnie tata. - Będziemy musieli wszystko ustalić i podpisać umowę... No i będziesz musiała oprowadzić go i zaznajomić z pracą - wytknął.
- Oczywiście - przytaknęłam.
Kiedy rodzice zajmowali się śniadaniem, ja wróćiłam do swojego pokoju, chcąc przebrać luźne spodnie i koszulę na coś bardziej... Odpowiedniego? Ładniejszego? Westchnęłam, stając przed lustrem. Od razu zwróciłam uwagę na moje pozostawione w nieładzie włosy i skrzywiłam się lekko. Zaczęłam rozczesywać je i układać, aż w końcu - zła na samą siebie - zaplotłam je w warkocza i przerzuciłam na ramię. Do tej pory nie przejmowałam się tym, jak wyglądam, szczególnie, jeśli miałam zostać w domu. Co więc się zmieniło? Janek. Miał być tutaj lada moment. Nie miałam pojęcia dlaczego, ale ten chłopak intrygował mnie i cieszyłam się, że przyjął moją spontaniczną ofertę pracy. Dzięki temu miałam okazję zobaczyć go dzisiaj i zacząć często widywać. Czułam także irracjonalną potrzebę pokazania mu się z jak najlepszej strony...
(Janek? :D )
Od progu dobiegł mnie dźwięk pianina, na co uśmiechnęłam się lekko. Wiedziałam, że w takim razie rodzice będą w salonie. Po wejściu pocałowałam mamę w policzek i podeszłam do fotela, na którym siedział ojciec, słuchając melodii i czytając książkę. Uścisnęłam delikatnie jego złożoną na oparciu dłoń, kucając przy fotelu.
- Znalazłam nam pracownika - zakomunikowałam tacie z delikatnym uśmiechem. - Zacznie od poniedziałku. Będziemy mieli pomoc przy zwierzętach i ogrodzie.
Mama, słysząc to, przerwała grę i spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami.
- Znikasz po leki i znajdujesz pracownika? - zapytała rozbawiona.
- To młody Polak. Dobry pracownik, z polecenia znajomego - skłamałam gładko.
Kari usiadła obok mnie i położyła łapę na mojej i ojca dłoni. Zaśmiałam się, odganiając ją, na co ta szczeknęła, ale oddaliła się posłusznie.
- Mam nadzieję, że będzie miał rękę do psów - stwierdził ojciec. - Ty je rozpieszczasz, a nie tresujesz.
- Są posłuszne i wytresowane - oburzyłam się. - Wykonują każde moje polecenie i nie sprawiają problemów. A przywiązanie, jakie mi okazują, to kolejna zaleta. Mają być wierne, a nie tylko usłużne.
Ojciec nie odezwał się już na ten temat, wiedząc, że w tym od zawsze się nie zgadzaliśmy. On był surowy i rygorystyczny, jeśli chodziło o psy, ja za to byłam równie wymagająca, jednak cierpliwa i pełna miłości do zwierząt. Poza tym, nigdy nie zrozumiał, dlaczego akurat Kari, najsłabsze i najmniejsze szczenię z jednego z miotów naszej hodowli w Niemczech, stała się moją ulubienicą. Nie drążył jednak tematu, widząc jak wiele radości sprawiają mi psy i jak dobrze sobie z nimi radzę.
- Przyda się ktoś do pracy. Może wreszcie nie będę się czuł, jakbym miał w domu niesfornego, wychowanego w psiarni 'chłopca', tylko grzeczną i ułożoną córkę - zażartował ojciec.
- Nie doczekasz się mnie takiej - zapewniłam ze śmiechem, klepiąc go po ramieniu.
Wyszłam z pokoju, klepiąc się lekko po udzie, więc Kari od razu poleciała za mną. Wypuściłam ją na podwórko i zajrzałam do reszty psiaków i do koni. Zaraz znów musiałam wracać do domu, na kolację.
W poniedziałek wstałam o szóstej, by nakarmić zwierzęta i przygotować śniadanie sobie i rodzicom. Jednocześnie cały czas myślami wybiegałam w przód, do przyjścia Janka. Już nie mogłam się doczekać, by zaznajomić go z czekającą go pracą. Byłam przekonana, że Janek sobie poradzi, musiałam tylko przyzwyczaić do niego owczarki, a szczególnie nieufnego Dante'go. Poza tym, zamierzałam nadal pracować przy zwierzętach, chłopak miałby więc mnie cały czas przy sobie w razie jakichkolwiek problemów lub pytań.
- Szybko wstałaś - zauważyła mama, wchodząc do kuchni razem z podpierającym się na lasce ojcem. - Jajecznica?
Postawiłam dla nich na stole dwa talerze ze smażonymi jajkami i przyniosłam także sztućce, szklanki i wodę.
- Ja już jadłam - uśmiechnęłam się lekko.
- O której możemy spodziewać się tego chłopca? - zapytał spokojnie tata. - Będziemy musieli wszystko ustalić i podpisać umowę... No i będziesz musiała oprowadzić go i zaznajomić z pracą - wytknął.
- Oczywiście - przytaknęłam.
Kiedy rodzice zajmowali się śniadaniem, ja wróćiłam do swojego pokoju, chcąc przebrać luźne spodnie i koszulę na coś bardziej... Odpowiedniego? Ładniejszego? Westchnęłam, stając przed lustrem. Od razu zwróciłam uwagę na moje pozostawione w nieładzie włosy i skrzywiłam się lekko. Zaczęłam rozczesywać je i układać, aż w końcu - zła na samą siebie - zaplotłam je w warkocza i przerzuciłam na ramię. Do tej pory nie przejmowałam się tym, jak wyglądam, szczególnie, jeśli miałam zostać w domu. Co więc się zmieniło? Janek. Miał być tutaj lada moment. Nie miałam pojęcia dlaczego, ale ten chłopak intrygował mnie i cieszyłam się, że przyjął moją spontaniczną ofertę pracy. Dzięki temu miałam okazję zobaczyć go dzisiaj i zacząć często widywać. Czułam także irracjonalną potrzebę pokazania mu się z jak najlepszej strony...
(Janek? :D )
Od Sachy CD. Vlad
Stałem na wielkiej polanie,a wokoło mnie był las. Panowała tam głucha cisza. W dłoni trzymałem pistolet Bastiana.. Przede mną stał Rafał, moi rodzice, koledzy i osoby, które dla mnie coś znaczą. Za mną stał Bastian. Położył mi dłonie na przedramionach. Były zimne jak nigdy.
- Dawaj - szepnął przerywając ciszę. - Masz u mnie dług, pamiętasz?
Kiwnąłem głową. Naładowałem pistolet. Wycelowałem w Rafała i strzeliłem. Z jego gardła wydobył się krzyk. Upadł. Strzelałem w każdego po kolei. Usłyszałem głos Bastiana. Był jednak jakby stłumiony. Obróciłem się jednak nie wydobywał się on z ust bruneta za mną. Wtedy się obudziłem. Poderwałem na dźwięk głosu Bastiana. Rozejrzałem się. Dopiero po chwili zrozumiałem gdzie jestem. Amelia po moich protestach postanowiła, że mogę tutaj zostać. Spojrzałem na niego jeszcze zaspany. Uśmiechnął się do mnie.
- Dawaj - szepnął przerywając ciszę. - Masz u mnie dług, pamiętasz?
Kiwnąłem głową. Naładowałem pistolet. Wycelowałem w Rafała i strzeliłem. Z jego gardła wydobył się krzyk. Upadł. Strzelałem w każdego po kolei. Usłyszałem głos Bastiana. Był jednak jakby stłumiony. Obróciłem się jednak nie wydobywał się on z ust bruneta za mną. Wtedy się obudziłem. Poderwałem na dźwięk głosu Bastiana. Rozejrzałem się. Dopiero po chwili zrozumiałem gdzie jestem. Amelia po moich protestach postanowiła, że mogę tutaj zostać. Spojrzałem na niego jeszcze zaspany. Uśmiechnął się do mnie.
- Byłeś bardzo dzielny, teraz już nie mogę Cię nazywać dzieciakiem, nawet jeśli będę chciał.
Przetarłem
sobie oczy. Nie mogłem uwierzyć, że przede mną stoi Bastian bez
koszulki w bandażach. Powstrzymałem się od ataku rumieńców. Na prawdę
bałem się, że go już nigdy nie zobaczę. Amelia powiedziała, że stracił
dużą ilość krwi i jest niewielka szansa, że przeżyje. Wstałem i
położyłem dłonie na jego ramionach.
- Błagam nie strasz mnie więcej. Traciłem cię w oczach... - patrzyłem w te jego piękne, miodowe oczy.
Czasem
mam myśli, że go kocham jednak staram się je odrzucasz. Chciałem go
przytulić jednak bałem się, że przed przypadek go zranię. Nie byłem
silny jednak i zapewne tak już był obolały.
- Ale żyje - nadal się uśmiechał.
Uśmiechnąłem
się do niego. Serce nadal mi waliło w piersi. Wtedy przez głowę
przeleciała mi myśl: ''Jestem skreślony. Nie mam gdzie wracać''.
Zabrałem ręce z jego ramion. Skuliłem się lekko.
- Merde - zakląłem zakłopotany.
- Co jest? Boli cię coś? - spytał Bastian, a jego mina trochę spoważniała.
Pokręciłem głową.Jednak mimo to kłamałem. Bolało mnie serce. Osoby, które pomogły mi się pozbierać po tym jak moi rodzice zostali zabici teraz chcieli mnie wykończyć. Czułem się jak kawałek śmiecia.
- Zabiłem Rafała... - mruknąłem. - Jeśli wrócę do domu będę martwy. W sumie... Już jestem.
Bastian spojrzał na mnie zdziwiony, że jestem zdolny do takich rzeczy.
- Jak chcesz możesz przenocować u mnie. I nie gadaj, że nie będziesz mi zawracał głowy.Teraz byłem postawiony w kropce.
- Bastian proszę... Jakoś sobie poradzę - powiedziałem jednak sam nie wierzyłem w swoje słowa.
Brunet westchnął.
- Sacha ja ciebie też proszę. Na prawdę możesz u mnie zostać - jego głos był trochę stanowczy.
Po chwili jednak pokiwałem głową.
- Dobra... Mogę u ciebie zostać. Ale... Muszę zajść do siebie po jakieś ciuchy. Bastian na pewno dasz radę iść, aż taki kawałek drogi?
- Uważaj, że jestem słaby? - spytał.
- Nie. Po prostu Cię podwójnie postrzelili.
Brunet uśmiechnął się. Wyszliśmy z biura i ruszyliśmy w kierunku sali szpitalnej, której leżał.
- Moje ciuchy nadają się do wyrzucenia.
Kiwnąłem głowa.
- Wiem. Ale muszę powiedzieć Amelii, że idziemy. Poza tym muszę coś jej wyjaśnić.
Bastian zatrzymał się przed salą szpitalną, w której była Amelia. Wszedłem do pomieszczenia. Podszedł do czarnowłosej.
- Amelia. Przyniosłem go tutaj ponieważ on mnie uratował. Poza tym my już idziemy.
Dziewczyna spojrzała na mnie jak na jakiegoś wariata.
- Co?! Ale... Nie możesz go zabrać...
- Ammy - położyłem dłoń na jej policzku. Na jej policzkach pojawiły się rumieńce. - On jest silny. Poradzi sobie.
Amelia położyła swoją dłoń na mojej. Wtuliła się.
- Dobrze.
Pocałowałem ją w czoło.
- Dziękuje.
Odszedłem od niej. Uśmiechałem się tak samo jak Amelia. Spojrzałem na Bastiana.
- Dziewczyna? - spytał.
W tym momencie trochę posmutniałem.
- Chciałbym.
Zaczęliśmy iść w stronę wyjścia.
- Amelia ma narzeczonego... Z przymusu.
Bastian nie drążył więcej tematu. Zatrzymaliśmy się przed wyjściem.
- Jest za zimno. Nie puszczę cię tak..
Bastian uniósł jedną z brwi. Zdjąłem swoją kurtkę i dałem ją dla bruneta.
- Zapnij się. Przeziębisz się.
*
Stanął pod swoimi drzwiami i wszedłem. Bastian powiedział, że mam na siebie uważać. Kiwnąłem mu głową. Zamknąłem drzwi i otworzyłem następne. Nawet nie spojrzałem na Miłosza siedzącego w salonie. Wszedłem na górę i wziąłem swój plecak. Wpakowałem kilka par spodni, kilka bluzek i trochę bielizny. Wpadłem do łazienki i wziąłem mydło. Szampon miałem wspólny z Rafałem i Miłoszem. Wziąłem go. Miłosz się nie obrazi. Zapiąłem plecak i zacząłem zbiegać na dół. Usłyszałem kroki za sobą. Nim zdążyłem się odwrócić usłyszałem strzał.
- To za Rafała - powiedziała Konstancja.
Poczułem ciepło na klatce piersiowej.
- Fait chier... - jęknąłem.
< Vlad? c: >
Od Roderich'a c.d. Noah
- Czy sprawa wagi państwowej będzie miała tyle czasu? - spytał Roderich, unosząc pytająco brwi.
- Proszę się o to nie martwić, wiadomość od Pana zostanie dostarczona na czas. Interesuje mnie raczej, czy Pan ma wolną chwilę.
Starszy sierżant przyjrzał się młodemu porucznikowi, składając akta amerykańskiego szpiega i odkładając je na bok. Mężczyzna był postawny i wysoki; mógłby być wzorem dla komisji wojskowej przy wybieraniu rekrutów. A gdyby miał inny kolor włosów, jego podobizna mogłaby widnieć na plakatach propagandowych w niemieckich miastach. Roderich podejrzewał, że jego budowa zapewne zalicza się do tych, których on mógłby zazdrościć, gdyby naprawdę były mu potrzebne.
- Na kawę z porucznikiem zawsze znajdę wolną chwilę - odparł z uśmiechem. - Jakie miejsce pan proponuje?
- Niedaleko stąd jest przyjemna kawiarnia. Oferuję swój samochód jako transport.
- Świetnie. Po drodze przytoczy mi Pan więcej ciekawych historycznych postaci - rzucił półżartem Austriak, kierując się wraz z niemieckim towarzyszem do wyjścia.
Idąc korytarzem ramię w ramię z Noah'em, Hilse nie mógł zignorować faktu, iż od pułkownika dzieli go całkiem spora różnica wzrostu. Co najmniej dziesięć centymetrów. Wyższy stopniem i wyższy wzrostem, choć młodszy. Jakie to urocze.
Na parkingu czekał na nich piękny, czarny Mercedes, na widok którego najodpowiedniej byłoby przeciągle zagwizdać.
Po pięciu czy sześciu minutach jazdy Noah zaparkował samochód przy chodniku przy jednej z kawiarni. Był to lokal, który Hilse wielokrotnie widział, jadąc do pracy, ale nigdy nie odwiedzał lub pojawił się raz, ewentualnie dwa.
Dwójka esesmanów wkroczyła dumnie do środka, swoimi mundurami przyprawiając wszystkich obecnych o suchość w gardle. Roderich postanowił przywłaszczyć sobie przywilej wybrania miejsca i zasiadł przy stoliku w głębi lokalu, z widokiem na całe wnętrze i wszystkie inne stoliki. Gdy Noah dosiadł się do niego, natychmiast zjawiła się kelnerka pytająca o zamówienie.
- Czarna parzona - powiedział czarnowłosy i spojrzał pytająco na starszego sierżanta.
- Również - oznajmił Roderich, przeszywając młodą kelnerkę toksycznie jowialnym spojrzeniem. Ta widocznie pobladła na twarzy i pospiesznie odeszła, starając się przypadkiem nie spojrzeć w oczy blondynowi. Ten, oderwawszy od niej wzrok, powrócił do Noah'a:
- Więc co słychać u szanownego generała? Widziałem się z nim może dwa razy w życiu. Wyglądał wtedy całkiem żywotnie, ale było to dosyć dawno; wszystko mogło się zmienić. Dobrze sobie radzi? Nie stracił całkiem włosów od tych amerykańskich szpiegów?
- Cóż, ile stracił to stracił. Każdego kiedyś to czeka - odparł porucznik, uśmiechając się pod nosem.
Ta sama kelnerka, którą Roderich wcześniej straszył wzrokiem, przyniosła wojskowym kawę w ładnej, gustownej zastawie. Austriak uniósł swoją filiżankę i upił ostrożnie łyk napoju.
- Dlaczego zaprasza mnie Pan na kawę, podczas gdy powinien mnie Pan w imieniu generała natychmiast wykopać z gabinetu i zagonić do tropienia? - rzucił pytaniem prosto z mostu, patrząc w oczy Noah'owi. Jego pytanie zabrzmiało nadzwyczaj poważnie, choć zostało przyozdobione nigdy niegasnącym uśmiechem sierżanta.
< Noah? >
- Proszę się o to nie martwić, wiadomość od Pana zostanie dostarczona na czas. Interesuje mnie raczej, czy Pan ma wolną chwilę.
Starszy sierżant przyjrzał się młodemu porucznikowi, składając akta amerykańskiego szpiega i odkładając je na bok. Mężczyzna był postawny i wysoki; mógłby być wzorem dla komisji wojskowej przy wybieraniu rekrutów. A gdyby miał inny kolor włosów, jego podobizna mogłaby widnieć na plakatach propagandowych w niemieckich miastach. Roderich podejrzewał, że jego budowa zapewne zalicza się do tych, których on mógłby zazdrościć, gdyby naprawdę były mu potrzebne.
- Na kawę z porucznikiem zawsze znajdę wolną chwilę - odparł z uśmiechem. - Jakie miejsce pan proponuje?
- Niedaleko stąd jest przyjemna kawiarnia. Oferuję swój samochód jako transport.
- Świetnie. Po drodze przytoczy mi Pan więcej ciekawych historycznych postaci - rzucił półżartem Austriak, kierując się wraz z niemieckim towarzyszem do wyjścia.
Idąc korytarzem ramię w ramię z Noah'em, Hilse nie mógł zignorować faktu, iż od pułkownika dzieli go całkiem spora różnica wzrostu. Co najmniej dziesięć centymetrów. Wyższy stopniem i wyższy wzrostem, choć młodszy. Jakie to urocze.
Na parkingu czekał na nich piękny, czarny Mercedes, na widok którego najodpowiedniej byłoby przeciągle zagwizdać.
*mam defekt mózgu i nie potrafię złożyć w tym miejscu ani jednego zdania, więc robię przerywnik*
Po pięciu czy sześciu minutach jazdy Noah zaparkował samochód przy chodniku przy jednej z kawiarni. Był to lokal, który Hilse wielokrotnie widział, jadąc do pracy, ale nigdy nie odwiedzał lub pojawił się raz, ewentualnie dwa.
Dwójka esesmanów wkroczyła dumnie do środka, swoimi mundurami przyprawiając wszystkich obecnych o suchość w gardle. Roderich postanowił przywłaszczyć sobie przywilej wybrania miejsca i zasiadł przy stoliku w głębi lokalu, z widokiem na całe wnętrze i wszystkie inne stoliki. Gdy Noah dosiadł się do niego, natychmiast zjawiła się kelnerka pytająca o zamówienie.
- Czarna parzona - powiedział czarnowłosy i spojrzał pytająco na starszego sierżanta.
- Również - oznajmił Roderich, przeszywając młodą kelnerkę toksycznie jowialnym spojrzeniem. Ta widocznie pobladła na twarzy i pospiesznie odeszła, starając się przypadkiem nie spojrzeć w oczy blondynowi. Ten, oderwawszy od niej wzrok, powrócił do Noah'a:
- Więc co słychać u szanownego generała? Widziałem się z nim może dwa razy w życiu. Wyglądał wtedy całkiem żywotnie, ale było to dosyć dawno; wszystko mogło się zmienić. Dobrze sobie radzi? Nie stracił całkiem włosów od tych amerykańskich szpiegów?
- Cóż, ile stracił to stracił. Każdego kiedyś to czeka - odparł porucznik, uśmiechając się pod nosem.
Ta sama kelnerka, którą Roderich wcześniej straszył wzrokiem, przyniosła wojskowym kawę w ładnej, gustownej zastawie. Austriak uniósł swoją filiżankę i upił ostrożnie łyk napoju.
- Dlaczego zaprasza mnie Pan na kawę, podczas gdy powinien mnie Pan w imieniu generała natychmiast wykopać z gabinetu i zagonić do tropienia? - rzucił pytaniem prosto z mostu, patrząc w oczy Noah'owi. Jego pytanie zabrzmiało nadzwyczaj poważnie, choć zostało przyozdobione nigdy niegasnącym uśmiechem sierżanta.
< Noah? >
Od Janka C.D. Evy
Spojrzałem na Evę z niekrytym zainteresowaniem. Dorywcza praca? Dorywcza praca w domu Evy Kastner?
W pierwszej chwili byłem zachwycony, słysząc o możliwości częstszego kontaktu z dziewczyną, którą wprawdzie znałem od ledwie godziny, ale której osobowość niezwykle mnie fascynowała. Chwilę potem jednak odezwały się w mojej głowie głosy przeciw: znasz ją za krótko, jest Niemką, jej ojciec jest Niemcem, jako harcerz nie możesz zniżyć się do pracy dla Niemców.
Ale czy to naprawdę ma sens? To klasyfikowanie ludzi i równoważenie uciemiężonych Polaków z dobrymi ludźmi, a bezpiecznych, wygodnie żyjących Niemców ze złymi?
Jeśli Eva jest najlepszą z dobrych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem, to jej ojciec-Niemiec chyba nie może być o wiele gorszy? W końcu dzieci zaskakująco dużo przejmują od rodziców.
- Nie mogę ukrywać, że propozycja pracy jest dla mnie interesująca - odparłem. - Jaką pracę dokładnie chcesz mi zaoferować?
- Prowadzimy hodowlę psów. Potrzebna jest pomoc przy nich. Oprócz tego także przy koniach i ogrodzie. To dużo pracy, ale wynagrodzenie jest oczywiście proporcjonalne. Ale zrozumieć, jeśli nie będziesz zainteresowany...
- Nie boję się ciężkich zadań - oświadczyłem z dumą. - I bardzo lubię zwierzęta.
- Więc zgadzasz się? - spytała Eva, spoglądając na mnie.
Zadarłem głowę i udałem, że się zastanawiam. Nie zamierzałem odmawiać. Podejrzewam, że aby odciągnąć mnie od tego pomysłu, potrzeba by co najmniej czterech silnych mężczyzn, bo trójce prawdopodobnie dałbym radę się wyśliznąć. Wyrzuty, jakie może robić mi plutonowy i wszyscy inni odepchnąłem na bok. W końcu każdy z nas gdzieś pracuje, jeśli nie jest jeszcze w trakcie edukacji. A moja potencjalna pracodawczyni nie jest przecież nazistką. Dałbym radę się wytłumaczyć. A jak nie... to znalazłbym inne wyjście.
- Tak, zgadzam się z wielką chęcią - odparłem entuzjastycznie.
Oboje wydawaliśmy się być bardzo zadowoleni naszą niespisaną jeszcze umową. Cieszyłem się, że nie będę musiał żegnać się z Evą wraz z dotarciem do jej domu, a to radowało mnie o wiele bardziej niż oferta dobrze płatnej pracy. Panna Kastner również nie wyglądała na smutną z tego powodu. Miałem ambicję, by pomóc jej najlepiej jak będę mógł, by była ze mnie zadowolona i nie żałowała swojej propozycji.
Poprosiłem Evę, by opowiedziała mi coś o swojej hodowli psów zanim dojdziemy do jej domu. Dziewczyna wyznała, że jej ojciec od wielu lat prowadził hodowlę i że od jakiegoś czasu to ona się nią zajmuje. Zachęcona przeze mnie, wyjaśniła mi kilka spraw związanych z krzyżowaniem zwierząt i dobieraniem najlepszych genów, a także o codziennej opiece nad nimi. W życiu nie spodziewałbym się, że "zwykłe" trzymanie stada psów może mieć w sobie aż tyle teorii, że można by napisać o tym podręcznik. I nie sądziłem, że może mnie to zainteresować... a jednak!
Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się przed bramą prowadzącą na posesję państwa Kastnerów. Stanęliśmy z Evą naprzeciw siebie, przygotowani na pożegnanie.
- Jeszcze raz dziękuję za to, co dla mnie zrobiłaś - powiedziałem.
- Naprawdę nie masz za co dziękować. Czy możesz przyjść tu w poniedziałek o dziewiątej? - zaproponowała Eva. - Porozmawiamy o pracy - dodała żartobliwie.
- Oczywiście, będę punktualnie - zadeklarowałem sumiennie.
- Wspaniale - odpowiedziała mi z uśmiechem. - Więc do zobaczenia. I dziękuję ci za dotrzymanie towarzystwa.
Odwzajemniłem uśmiech i ukłoniłem się lekko. Rozeszliśmy się. Wracając do bazy swojej drużyny (gdzie teoretycznie miałem być już od godziny), niemal przez całą drogę nie mogłem opanować cisnącego mi się na usta uśmiechu.
< Eva? // umówiłem się z nią na dziewiątą... ♫ >
W pierwszej chwili byłem zachwycony, słysząc o możliwości częstszego kontaktu z dziewczyną, którą wprawdzie znałem od ledwie godziny, ale której osobowość niezwykle mnie fascynowała. Chwilę potem jednak odezwały się w mojej głowie głosy przeciw: znasz ją za krótko, jest Niemką, jej ojciec jest Niemcem, jako harcerz nie możesz zniżyć się do pracy dla Niemców.
Ale czy to naprawdę ma sens? To klasyfikowanie ludzi i równoważenie uciemiężonych Polaków z dobrymi ludźmi, a bezpiecznych, wygodnie żyjących Niemców ze złymi?
Jeśli Eva jest najlepszą z dobrych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem, to jej ojciec-Niemiec chyba nie może być o wiele gorszy? W końcu dzieci zaskakująco dużo przejmują od rodziców.
- Nie mogę ukrywać, że propozycja pracy jest dla mnie interesująca - odparłem. - Jaką pracę dokładnie chcesz mi zaoferować?
- Prowadzimy hodowlę psów. Potrzebna jest pomoc przy nich. Oprócz tego także przy koniach i ogrodzie. To dużo pracy, ale wynagrodzenie jest oczywiście proporcjonalne. Ale zrozumieć, jeśli nie będziesz zainteresowany...
- Nie boję się ciężkich zadań - oświadczyłem z dumą. - I bardzo lubię zwierzęta.
- Więc zgadzasz się? - spytała Eva, spoglądając na mnie.
Zadarłem głowę i udałem, że się zastanawiam. Nie zamierzałem odmawiać. Podejrzewam, że aby odciągnąć mnie od tego pomysłu, potrzeba by co najmniej czterech silnych mężczyzn, bo trójce prawdopodobnie dałbym radę się wyśliznąć. Wyrzuty, jakie może robić mi plutonowy i wszyscy inni odepchnąłem na bok. W końcu każdy z nas gdzieś pracuje, jeśli nie jest jeszcze w trakcie edukacji. A moja potencjalna pracodawczyni nie jest przecież nazistką. Dałbym radę się wytłumaczyć. A jak nie... to znalazłbym inne wyjście.
- Tak, zgadzam się z wielką chęcią - odparłem entuzjastycznie.
Oboje wydawaliśmy się być bardzo zadowoleni naszą niespisaną jeszcze umową. Cieszyłem się, że nie będę musiał żegnać się z Evą wraz z dotarciem do jej domu, a to radowało mnie o wiele bardziej niż oferta dobrze płatnej pracy. Panna Kastner również nie wyglądała na smutną z tego powodu. Miałem ambicję, by pomóc jej najlepiej jak będę mógł, by była ze mnie zadowolona i nie żałowała swojej propozycji.
Poprosiłem Evę, by opowiedziała mi coś o swojej hodowli psów zanim dojdziemy do jej domu. Dziewczyna wyznała, że jej ojciec od wielu lat prowadził hodowlę i że od jakiegoś czasu to ona się nią zajmuje. Zachęcona przeze mnie, wyjaśniła mi kilka spraw związanych z krzyżowaniem zwierząt i dobieraniem najlepszych genów, a także o codziennej opiece nad nimi. W życiu nie spodziewałbym się, że "zwykłe" trzymanie stada psów może mieć w sobie aż tyle teorii, że można by napisać o tym podręcznik. I nie sądziłem, że może mnie to zainteresować... a jednak!
Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się przed bramą prowadzącą na posesję państwa Kastnerów. Stanęliśmy z Evą naprzeciw siebie, przygotowani na pożegnanie.
- Jeszcze raz dziękuję za to, co dla mnie zrobiłaś - powiedziałem.
- Naprawdę nie masz za co dziękować. Czy możesz przyjść tu w poniedziałek o dziewiątej? - zaproponowała Eva. - Porozmawiamy o pracy - dodała żartobliwie.
- Oczywiście, będę punktualnie - zadeklarowałem sumiennie.
- Wspaniale - odpowiedziała mi z uśmiechem. - Więc do zobaczenia. I dziękuję ci za dotrzymanie towarzystwa.
Odwzajemniłem uśmiech i ukłoniłem się lekko. Rozeszliśmy się. Wracając do bazy swojej drużyny (gdzie teoretycznie miałem być już od godziny), niemal przez całą drogę nie mogłem opanować cisnącego mi się na usta uśmiechu.
< Eva? // umówiłem się z nią na dziewiątą... ♫ >
Od Matthiasa c.d. Adama
Całą drogę z domu do sklepu powtarzałem pod nosem "Zabije tego cholernego buca". Po prostu nie mogłem uwierzyć, że ten palant serio karze mi iść do tego durnego sklepu. Podświadomie miałem nadzieję, że sam pójdzie, ale nie! Wręczył mi plik banknotów, zabrał mi klucze od mieszkania i powiedział, że mnie nie wpuści póki nie zrobię zakupów. Cholerny palant. Przebrnąłem przez alejki jak burza zgarniając produkty, których brakowało do pełnego wyposażenia kuchni i stanąłem w kolejce. Nie spodobała mi się jej długość. Okej, może przesadzałem i te pięć osób wcale nie było jakąś dużą liczbą, jednak zazwyczaj udawało mi się ominąć kolejki. Chodziłem do sklepu zazwyczaj w godzinach, kiedy większość ludzi była w pracy. Westchnąłem cicho.
- Zabiję tego cholernego skurwysyna - wymknęło mi się pod nosem, na co chłopak przede mną się wzdrygnął.
Dopiero w tym momencie zwróciłem na niego uwagę. Musiałem się chwilę zastanowić, by zorientować się skąd go znam. Przypomniałem sobie, że to był ten od portfela. No cóż... Trochę głupia sytuacja, ale jako, że jakaś kobieta robiła chyba zakupy życia, a ja nie miałem nic ciekawszego do roboty to postanowiłem się odezwać. W sumie moja strata. Uśmiechnąłem się lekko, by nie wyjść na tak wielkiego buca jak mój sąsiad.
- Hej.. - rzuciłem cicho, by nie zwracać większej uwagi innych klientów.
Chłopak niepewnie się odwrócił. Cały czas miałem wrażenie, że jest czymś przerażony.
- Em.. wszystko okej? - zapytałem.
Pokiwał energicznie głową, więc postanowiłem zignorować to głupie uczucie, może to po prostu moja głupia wyobraźnia płatała mi figle.
- Tak w ogóle jestem Matthias... - zarzuciłem wyciągając do niego dłoń.
- Adam - odparł chłopak z nerwowym uśmiechem ściskając moją rękę dość niepewnie.
Sytuacja zdawała mi się coraz bardziej dziwna, jednak jak miałem to w naturze po prostu to olałem.
- Mówiłeś, że nie idziesz na zakupy... - niepewnie zarzucił temat, na co ja uśmiechnąłem się z wdzięcznością.
Ja nie miałem żadnego pomysłu na temat do rozmowy, a ten jak najbardziej mi odpowiadał. Miałem ochotę trochę ponarzekać na Volkera.
- Tak, ale niestety mój sąsiad, dla którego też robię zakupy, a jest kompletnym chamem, wepchnął mi pieniądze do ręki i zamknął drzwi przed nosem. Niestety zabrał mi kluczę do mojego mieszkania i powiedział, że nie wpuści mnie póki nie zrobię zakupów. Wolałem nie spędzać nocy na dworze, więc musiałem się pośpieszyć przed zamknięciem. Straszny z niego gbur i pajac. Czasem jest nie do zniesienia - opowiedziałem mu całą historię i pozwoliłem sobie na chwilę marudzenia.
W sumie brzmiała ona dość zabawnie, gdyby nie to, że przytrafiła się mnie.
<Adam?>
- Zabiję tego cholernego skurwysyna - wymknęło mi się pod nosem, na co chłopak przede mną się wzdrygnął.
Dopiero w tym momencie zwróciłem na niego uwagę. Musiałem się chwilę zastanowić, by zorientować się skąd go znam. Przypomniałem sobie, że to był ten od portfela. No cóż... Trochę głupia sytuacja, ale jako, że jakaś kobieta robiła chyba zakupy życia, a ja nie miałem nic ciekawszego do roboty to postanowiłem się odezwać. W sumie moja strata. Uśmiechnąłem się lekko, by nie wyjść na tak wielkiego buca jak mój sąsiad.
- Hej.. - rzuciłem cicho, by nie zwracać większej uwagi innych klientów.
Chłopak niepewnie się odwrócił. Cały czas miałem wrażenie, że jest czymś przerażony.
- Em.. wszystko okej? - zapytałem.
Pokiwał energicznie głową, więc postanowiłem zignorować to głupie uczucie, może to po prostu moja głupia wyobraźnia płatała mi figle.
- Tak w ogóle jestem Matthias... - zarzuciłem wyciągając do niego dłoń.
- Adam - odparł chłopak z nerwowym uśmiechem ściskając moją rękę dość niepewnie.
Sytuacja zdawała mi się coraz bardziej dziwna, jednak jak miałem to w naturze po prostu to olałem.
- Mówiłeś, że nie idziesz na zakupy... - niepewnie zarzucił temat, na co ja uśmiechnąłem się z wdzięcznością.
Ja nie miałem żadnego pomysłu na temat do rozmowy, a ten jak najbardziej mi odpowiadał. Miałem ochotę trochę ponarzekać na Volkera.
- Tak, ale niestety mój sąsiad, dla którego też robię zakupy, a jest kompletnym chamem, wepchnął mi pieniądze do ręki i zamknął drzwi przed nosem. Niestety zabrał mi kluczę do mojego mieszkania i powiedział, że nie wpuści mnie póki nie zrobię zakupów. Wolałem nie spędzać nocy na dworze, więc musiałem się pośpieszyć przed zamknięciem. Straszny z niego gbur i pajac. Czasem jest nie do zniesienia - opowiedziałem mu całą historię i pozwoliłem sobie na chwilę marudzenia.
W sumie brzmiała ona dość zabawnie, gdyby nie to, że przytrafiła się mnie.
<Adam?>
Od Vlada c.d. Sachy
Bolało i to jak cholera. Ból cały czas mroczył mój umysł ilekroć łapałem świadomość, więc szybko znów ją traciłem. Kiedy w końcu moje powieki przestały być aż tak ciężkie, mogłem otworzyć oczy. W końcu zamiast ciemności zobaczyłem biel szpitala. Oderwałem wzrok od sufitu by rozejrzeć się po sali. Chwilę później mój wzrok zatrzymał się na szatynie siedzącym obok. W pierwszej chwili pomyślałem o Francuziku, jednak później zauważyłem niemiecki mundur. Nie kojarzyłem go zbytnio, ale po oznakowaniu munduru i wieku zauważyłem, że to jakiś szeregowiec. Nic szczególnego. Kiedy zauważył, że na niego patrzę poderwał się na równe nogi.
- Panie Müller... - zaczął, jednak nie zwróciłem na niego większej uwagi.
Usiadłem wolno, zauważyłem bandaż na całym brzuchu i klatce piersiowej. Mogło być gorzej. Rozejrzałem się po sali. Kilku chorych, paru rannych nic szczególnego. Zacisnąłem zęby z bólu, ale poradziłem sobie z poprawieniem poduszki, tak by móc siedzieć. Oczywiście stojący jak na szpilkach szeregowiec nie pomyślał, żeby mi pomóc, ba gdzieżby śmiał. Pomyślałem czy nie złożyć na niego jakieś skargi. Dopiero po chwili uraczyłem go spojrzeniem, na które prawie podskoczył.
- Tak? - zapytałem.
Przyszpiliłem go spojrzeniem tak, że nie mógł dobrze złożyć zdania, więc sam musiałem zapytać o to, co się działo. Nie podobało mi się, że obudziłem się koło niego.
- Twoje nazwisko, szeregowy? - padło moje pierwsze pytanie.
- Willy Krause - odparł niepewnie.
Oj, już był prawie pewien, że coś na niego złożę. Widać było po zdenerwowaniu, które malowało się na jego twarzy. Musiał być jakimś młodzikiem, bo stanowczo był zbyt przerażony rozmową ze mną. Przetarłem twarz dłońmi. Tak bardzo chciało mi się spać.
- Co się działo, kiedy byłem nieprzytomny? - zapytałem z nutą irytacji w głosie, która działała na niego niczym błyskawica.
Spiął się, ale miałem nadzieję, że opanuje się na tyle, by chociaż mi odpowiedzieć na to pytanie.
- Był pan nieprzytomny jedną noc, teraz jest godzina dziesiąta - odparł szatyn.
W tym momencie byłem pewien, że nie udaje idioty, tylko po prostu nim jest. Postanowiłem go więc tak traktować.
- Czyżbyś nie zrozumiał pytania? Pytałem, co się działo. Skąd się tu wziąłeś? - zapytałem ponownie, jednak nieco z innej strony.
Popatrzył na mnie jednocześnie dumnie i ponuro. Najwidoczniej nie spodobało mu się to pytanie.
- Przybył tu z panem jakiś Francuz, powiedział, że panu pomógł, było to dla mnie absurdalne, ale czekałem aż pan się obudzi by to wyjaśnić - zapewnił.
Westchnąłem cicho. No świetnie, pewnie Sacha był mocno zestresowany i bez tego, a ten pajac dodał mu dodatkowego stresu. Rozmasowałem nieco nasadę nosa, czując nagły napływ migreny, który pojawiał się za każdym razem, gdy coś nie szło po mojej myśli.
- Przyprowadź go do mnie - odparłem w końcu, kiedy ból ustał.
- Nie powinien się pan przemęczać - zauważył.
Zły machnąłem na niego ręką. Wstałem bez jego pomocy i trzymając się jedną ręką za brzuch ruszyłem do wyjścia z sali. Nawet nie zwróciłem uwagi na to, że nie założyłem żadnej koszuli, ale stwierdziłem, że pal to licho. Chociaż będzie widać, jeśli zacznę się wykrwawiać. Żołnierz nie zatrzymał mnie tylko ruszył za mną. Nie wiem kto brał do wojska takie zakały. Zatrzymałem się przy jednej z pielęgniarek stojącej na korytarzu. Uśmiechnąłem się do niej.
- Przepraszam... - zacząłem po niemiecku, jednak spojrzała na mnie z byka, więc kontynuowałem po polsku - przepraszam, szukam młodego Francuza, szatyna, na oko metr dziewięćdziesiąt wzrostu, nazywa się Sacha. Nazwisko wypadło mi z głowy.
Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem, ale w końcu skinęła głową i pokazała dłonią za mnie. Obejrzałem się w kierunku, który wskazała.
- Do końca korytarza i w prawo, ale nie powinien pan za dużo chodzić - poinstruowała mnie.
- Dziękuję pani bardzo - odparłem i ruszyłem we wskazanym kierunku.
Nie zwróciłem uwagi na jej komentarz, o tym, że mam się nie przemęczać, teraz miałem coś ważniejszego do załatwienia. Po chwili przypomniałem sobie o żołnierzu. Machnąłem na niego ręką, nadal kręcił się koło mnie.
- Spadaj stąd, tylko mnie denerwujesz, poradzę sobie - powiedziałem, nie zwracając na niego więcej uwagi.
Szeregowy stał chwilę na korytarzu patrząc za mną, ale później po prostu wykonał rozkaz ruszając w stronę wyjścia. Stanowczo był z niego debil. Wszedłem do wyznaczonego pokoju. Stało tam parę biurek i szafek z lekami. Było to czymś w stylu magazynu połączonego z biurem. Przy jednym z biurek siedział Sacha, a raczej spał na nim. Niepewnie podszedłem i delikatnie go szturchnąłem.
- Hej... Francuziku... wstawaj... - powiedziałem ciepłym głosem, nadal delikatnie nim trzęsąc.
Kiedy usłyszał mój głos poderwał się prawie od razu. Uśmiechnąłem się do niego wesoło.
- Byłeś bardzo dzielny, teraz już nie mogę Cię nazywać dzieciakiem, nawet jeśli będę chciał - dodałem żartobliwie.
<Sacha?>
- Panie Müller... - zaczął, jednak nie zwróciłem na niego większej uwagi.
Usiadłem wolno, zauważyłem bandaż na całym brzuchu i klatce piersiowej. Mogło być gorzej. Rozejrzałem się po sali. Kilku chorych, paru rannych nic szczególnego. Zacisnąłem zęby z bólu, ale poradziłem sobie z poprawieniem poduszki, tak by móc siedzieć. Oczywiście stojący jak na szpilkach szeregowiec nie pomyślał, żeby mi pomóc, ba gdzieżby śmiał. Pomyślałem czy nie złożyć na niego jakieś skargi. Dopiero po chwili uraczyłem go spojrzeniem, na które prawie podskoczył.
- Tak? - zapytałem.
Przyszpiliłem go spojrzeniem tak, że nie mógł dobrze złożyć zdania, więc sam musiałem zapytać o to, co się działo. Nie podobało mi się, że obudziłem się koło niego.
- Twoje nazwisko, szeregowy? - padło moje pierwsze pytanie.
- Willy Krause - odparł niepewnie.
Oj, już był prawie pewien, że coś na niego złożę. Widać było po zdenerwowaniu, które malowało się na jego twarzy. Musiał być jakimś młodzikiem, bo stanowczo był zbyt przerażony rozmową ze mną. Przetarłem twarz dłońmi. Tak bardzo chciało mi się spać.
- Co się działo, kiedy byłem nieprzytomny? - zapytałem z nutą irytacji w głosie, która działała na niego niczym błyskawica.
Spiął się, ale miałem nadzieję, że opanuje się na tyle, by chociaż mi odpowiedzieć na to pytanie.
- Był pan nieprzytomny jedną noc, teraz jest godzina dziesiąta - odparł szatyn.
W tym momencie byłem pewien, że nie udaje idioty, tylko po prostu nim jest. Postanowiłem go więc tak traktować.
- Czyżbyś nie zrozumiał pytania? Pytałem, co się działo. Skąd się tu wziąłeś? - zapytałem ponownie, jednak nieco z innej strony.
Popatrzył na mnie jednocześnie dumnie i ponuro. Najwidoczniej nie spodobało mu się to pytanie.
- Przybył tu z panem jakiś Francuz, powiedział, że panu pomógł, było to dla mnie absurdalne, ale czekałem aż pan się obudzi by to wyjaśnić - zapewnił.
Westchnąłem cicho. No świetnie, pewnie Sacha był mocno zestresowany i bez tego, a ten pajac dodał mu dodatkowego stresu. Rozmasowałem nieco nasadę nosa, czując nagły napływ migreny, który pojawiał się za każdym razem, gdy coś nie szło po mojej myśli.
- Przyprowadź go do mnie - odparłem w końcu, kiedy ból ustał.
- Nie powinien się pan przemęczać - zauważył.
Zły machnąłem na niego ręką. Wstałem bez jego pomocy i trzymając się jedną ręką za brzuch ruszyłem do wyjścia z sali. Nawet nie zwróciłem uwagi na to, że nie założyłem żadnej koszuli, ale stwierdziłem, że pal to licho. Chociaż będzie widać, jeśli zacznę się wykrwawiać. Żołnierz nie zatrzymał mnie tylko ruszył za mną. Nie wiem kto brał do wojska takie zakały. Zatrzymałem się przy jednej z pielęgniarek stojącej na korytarzu. Uśmiechnąłem się do niej.
- Przepraszam... - zacząłem po niemiecku, jednak spojrzała na mnie z byka, więc kontynuowałem po polsku - przepraszam, szukam młodego Francuza, szatyna, na oko metr dziewięćdziesiąt wzrostu, nazywa się Sacha. Nazwisko wypadło mi z głowy.
Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem, ale w końcu skinęła głową i pokazała dłonią za mnie. Obejrzałem się w kierunku, który wskazała.
- Do końca korytarza i w prawo, ale nie powinien pan za dużo chodzić - poinstruowała mnie.
- Dziękuję pani bardzo - odparłem i ruszyłem we wskazanym kierunku.
Nie zwróciłem uwagi na jej komentarz, o tym, że mam się nie przemęczać, teraz miałem coś ważniejszego do załatwienia. Po chwili przypomniałem sobie o żołnierzu. Machnąłem na niego ręką, nadal kręcił się koło mnie.
- Spadaj stąd, tylko mnie denerwujesz, poradzę sobie - powiedziałem, nie zwracając na niego więcej uwagi.
Szeregowy stał chwilę na korytarzu patrząc za mną, ale później po prostu wykonał rozkaz ruszając w stronę wyjścia. Stanowczo był z niego debil. Wszedłem do wyznaczonego pokoju. Stało tam parę biurek i szafek z lekami. Było to czymś w stylu magazynu połączonego z biurem. Przy jednym z biurek siedział Sacha, a raczej spał na nim. Niepewnie podszedłem i delikatnie go szturchnąłem.
- Hej... Francuziku... wstawaj... - powiedziałem ciepłym głosem, nadal delikatnie nim trzęsąc.
Kiedy usłyszał mój głos poderwał się prawie od razu. Uśmiechnąłem się do niego wesoło.
- Byłeś bardzo dzielny, teraz już nie mogę Cię nazywać dzieciakiem, nawet jeśli będę chciał - dodałem żartobliwie.
<Sacha?>
Od Matthiasa c.d. Noaha
Spałem sobie snem sprawiedliwych, na wygodnej poduszce, pod ciepłą kołderką, kiedy nagle rozległo się miauczenie. Pewnie to znowu Klakier, kot mamy próbował mnie obudzić. Nie było opcji żebym pokazał mu, że nie śpię. Co to to nie, wtedy na pewno by się nie odczepił. Po chwili mruczek dał sobie spokój z miauczeniem. Ah.. jak dobrze, mogłem spać dalej. Wtuliłem twarz w poduszkę.
Niestety zwierzak był na tyle upierdliwy, że przeszedł mi po twarzy i zaczął gryźć mnie w ucho. Normalną reakcją, chciałem ruszyć ręką by go odgonić i wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że ręce mam związane, a oczy zakryte. Tępy ból głowy przypomniał mi wydarzenia z wczoraj. No super. Ten idiota zdecydowanie wiedział, co robi. Kot dał sobie spokój, a przynajmniej tak mi zdawało, bo mnie zostawił. Podciągnąłem się nieco do góry i udało mi się zsunąć opaskę z oczu, co nieco pomogło w zorientowaniu się w sytuacji. Od razu tego pożałowałem, promienie słońca wbiły się w moje oczy niczym sztylety. Zamrugałem nimi kilka razy i rozejrzałem się po pokoju. Spojrzałem na Sahira, a później powiodłem wzrokiem od rąk, które go głaskały na jego właściciela. Popatrzyłem trochę nieprzytomnie na Noaha.
- Nie śpisz już? - zapytał nawet na mnie nie spoglądając za bardzo zaaferowany kotem.
Skrzywiłem się lekko. Suchość w ustach zdecydowanie za dobrze utrudniała mi mowę, jednak po chwili udało mi się wytworzyć nieco śliny.
- Nie - odparłem sennie nieco zachrypniętym głosem.
- Ktoś złapał kaca - powiedział cicho Volker uśmiechając się, miałem wrażenie, że mówi bardziej do kota niż do mnie.
Chciałem przetrzeć oczy i wstać, ale związane ręce mi na to nie pozwalały. Na dłuższe spanie w tej pozycji też nie miałem co liczyć. Nie było mi zbyt wygodnie.
- Rozwiąż to - rzuciłem władczo, w ogóle nie zwracając uwagi na to, jak głupia była sytuacja.
Brunet w końcu zaszczycił mnie spojrzeniem. jego usta nadal były wygięte w uśmiechu, który był chyba najbardziej denerwującą rzeczą w całej jego osobowości. Gdyby pisano o nim biografię to opis jego uśmiechu i tego jak irytuje nim ludzi byłby na co najmniej 5 rozdziałów!
- Nie ma nic za darmo - odparł na to kpiącym tonem.
Nie mogłem powstrzymać wywrócenia oczami. Cholerny idiota. Co on sobie wyobrażał? Burak i tyle, był po prostu okropny. Nie miałem pojęcia co moja podświadomość w nim widzi, ale chyba musiałem ją przeczyścić, bo miała jakieś zabrudzenia, przez które uznała, że mi się podoba. Pf!
- Więc? Co za to chcesz? - zapytałem bez owijania w bawełnę.
- Co oferujesz? - odbił piłeczkę.
Głupi buc. Zauważyłem, że sytuacja ogromnie go bawi, co tylko bardziej mnie zirytowało. Wysiliłem się więc na dość brutalny żart.
- Że nie wybije Ci wszystkich zębów przy robieniu śniadania - odparłem, co innego miałem powiedzieć temu kretynowi?
Jego głupie uśmiechy nadal działały mi na nerwy, tak samo jak śmiech, którym mnie uraczył. Tak, chyba załapał żart, mimo że naprawdę miałem ochotę to zrobić.
- Wczoraj byłeś bardziej uroczy, kiedy jęczałeś moje imię - powiedział kpiąco.
Gdyby spojrzenia mogły zabijać w tym momencie byłby już zimnym trupem. No tak, zapomniałem, że jest z rocznika mojego brata, oni to chyba mają kurwa zakodowane w głowie, że trzeba z kogoś podrwić, bo by się im coś stało. Nie wiem, dostali by ataku padaczki, albo coś.
- No i? - zapytałem jakby nigdy nic nie dając się sprowokować.
Pokręcił głową z rozbawieniem. Tak zdecydowanie zbyt często mylił mnie z moim bratem, buc jeden. Cały czas zapominał, że nie reaguję na jego zaczepki rodem z przedszkola.
- Jak ładnie poprosisz to Cię rozwiążę, ale odbiję to sobie później - zaproponował.
Nie było to ani kuszące, ani nawet mi na rękę, ale że mógł sobie wymyślić coś znacznie gorszego postanowiłem przystać na jego żądanie. Westchnąłem cicho, by nieco się uspokoić.
- Proszę, wypuścisz mnie? - zapytałem bardziej pokornym głosem.
- W ogóle się nie starasz - odparł złośliwie.
Byłem zachwycony faktem, że umiem po części panować nad złością, bo w innym wypadku już dawno bym wybuchnął. Przygryzłem na chwilę wargę, by jeszcze bardziej się uspokoić.
- Proszę... panie poruczniku Volkerze... - na to określenie Noah zareagował głupim uśmieszkiem - Mógłby pan mnie rozwiązać?
Chwilę udawał, że się namyśla, ale ostatecznie leniwie skinął głową na znak zgody.
- Od razu lepiej, jak się trochę przyłożyłeś, ale obeszło by się bez porucznika - skomentował rozbawiony.
Odstawił kota na łóżko obok siebie i na podszedł do mnie na klęczkach, nachylił się i zaczął rozwiązywać supły. Mimowolnie lekko speszyłem się bliskością jego nagiego torsu tak blisko mojej twarzy, jednak albo to zignorował, albo nie zauważył. Osobiście byłem bardziej za opcją numer jeden, bo wątpiłem by coś mu umknęło. Po chwili już mogłem zsunąć krawaty z nadgarstków i oddać je właścicielowi. Noah po prostu rzucił je na szafkę prawdopodobnie zamierzając rozprawić się z nimi później.
- Skoro już mówiłeś o śniadaniu... - zaczął z lekkim uśmiechem.
Westchnąłem i wywróciłem oczami. Co za głupi buc, wiedziałem, że jeśli tylko o tym wspomnę to zaraz karze mi gotować.
- Mam nadzieję, że zrobiłeś zakupy - odparłem
- Pewnie - usłyszałem w odpowiedzi.
Skubany się przygotował. Już chciałem wstawać, kiedy uświadomiłem sobie, że nadal siedzę nagi, nie pojmowałem jak umknęło to tak długo mojej uwadze, ale najwidoczniej ból głowy mi nie służył. Podniosłem z ziemi bieliznę i nasunąłem ją na tyłek wstając. Nie chciało mi się iść do mojego mieszkania po ubranie, a nie miałem zamiaru gotować w garniturze, więc w tym oto stroju poczłapałem do kuchni. Po chwili Volker przyczłapał za mną. Wziąłem się za smażenie jajecznicy. Mimo wszystko ten poranek nie był aż taki zły.
<Noah?>
Niestety zwierzak był na tyle upierdliwy, że przeszedł mi po twarzy i zaczął gryźć mnie w ucho. Normalną reakcją, chciałem ruszyć ręką by go odgonić i wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że ręce mam związane, a oczy zakryte. Tępy ból głowy przypomniał mi wydarzenia z wczoraj. No super. Ten idiota zdecydowanie wiedział, co robi. Kot dał sobie spokój, a przynajmniej tak mi zdawało, bo mnie zostawił. Podciągnąłem się nieco do góry i udało mi się zsunąć opaskę z oczu, co nieco pomogło w zorientowaniu się w sytuacji. Od razu tego pożałowałem, promienie słońca wbiły się w moje oczy niczym sztylety. Zamrugałem nimi kilka razy i rozejrzałem się po pokoju. Spojrzałem na Sahira, a później powiodłem wzrokiem od rąk, które go głaskały na jego właściciela. Popatrzyłem trochę nieprzytomnie na Noaha.
- Nie śpisz już? - zapytał nawet na mnie nie spoglądając za bardzo zaaferowany kotem.
Skrzywiłem się lekko. Suchość w ustach zdecydowanie za dobrze utrudniała mi mowę, jednak po chwili udało mi się wytworzyć nieco śliny.
- Nie - odparłem sennie nieco zachrypniętym głosem.
- Ktoś złapał kaca - powiedział cicho Volker uśmiechając się, miałem wrażenie, że mówi bardziej do kota niż do mnie.
Chciałem przetrzeć oczy i wstać, ale związane ręce mi na to nie pozwalały. Na dłuższe spanie w tej pozycji też nie miałem co liczyć. Nie było mi zbyt wygodnie.
- Rozwiąż to - rzuciłem władczo, w ogóle nie zwracając uwagi na to, jak głupia była sytuacja.
Brunet w końcu zaszczycił mnie spojrzeniem. jego usta nadal były wygięte w uśmiechu, który był chyba najbardziej denerwującą rzeczą w całej jego osobowości. Gdyby pisano o nim biografię to opis jego uśmiechu i tego jak irytuje nim ludzi byłby na co najmniej 5 rozdziałów!
- Nie ma nic za darmo - odparł na to kpiącym tonem.
Nie mogłem powstrzymać wywrócenia oczami. Cholerny idiota. Co on sobie wyobrażał? Burak i tyle, był po prostu okropny. Nie miałem pojęcia co moja podświadomość w nim widzi, ale chyba musiałem ją przeczyścić, bo miała jakieś zabrudzenia, przez które uznała, że mi się podoba. Pf!
- Więc? Co za to chcesz? - zapytałem bez owijania w bawełnę.
- Co oferujesz? - odbił piłeczkę.
Głupi buc. Zauważyłem, że sytuacja ogromnie go bawi, co tylko bardziej mnie zirytowało. Wysiliłem się więc na dość brutalny żart.
- Że nie wybije Ci wszystkich zębów przy robieniu śniadania - odparłem, co innego miałem powiedzieć temu kretynowi?
Jego głupie uśmiechy nadal działały mi na nerwy, tak samo jak śmiech, którym mnie uraczył. Tak, chyba załapał żart, mimo że naprawdę miałem ochotę to zrobić.
- Wczoraj byłeś bardziej uroczy, kiedy jęczałeś moje imię - powiedział kpiąco.
Gdyby spojrzenia mogły zabijać w tym momencie byłby już zimnym trupem. No tak, zapomniałem, że jest z rocznika mojego brata, oni to chyba mają kurwa zakodowane w głowie, że trzeba z kogoś podrwić, bo by się im coś stało. Nie wiem, dostali by ataku padaczki, albo coś.
- No i? - zapytałem jakby nigdy nic nie dając się sprowokować.
Pokręcił głową z rozbawieniem. Tak zdecydowanie zbyt często mylił mnie z moim bratem, buc jeden. Cały czas zapominał, że nie reaguję na jego zaczepki rodem z przedszkola.
- Jak ładnie poprosisz to Cię rozwiążę, ale odbiję to sobie później - zaproponował.
Nie było to ani kuszące, ani nawet mi na rękę, ale że mógł sobie wymyślić coś znacznie gorszego postanowiłem przystać na jego żądanie. Westchnąłem cicho, by nieco się uspokoić.
- Proszę, wypuścisz mnie? - zapytałem bardziej pokornym głosem.
- W ogóle się nie starasz - odparł złośliwie.
Byłem zachwycony faktem, że umiem po części panować nad złością, bo w innym wypadku już dawno bym wybuchnął. Przygryzłem na chwilę wargę, by jeszcze bardziej się uspokoić.
- Proszę... panie poruczniku Volkerze... - na to określenie Noah zareagował głupim uśmieszkiem - Mógłby pan mnie rozwiązać?
Chwilę udawał, że się namyśla, ale ostatecznie leniwie skinął głową na znak zgody.
- Od razu lepiej, jak się trochę przyłożyłeś, ale obeszło by się bez porucznika - skomentował rozbawiony.
Odstawił kota na łóżko obok siebie i na podszedł do mnie na klęczkach, nachylił się i zaczął rozwiązywać supły. Mimowolnie lekko speszyłem się bliskością jego nagiego torsu tak blisko mojej twarzy, jednak albo to zignorował, albo nie zauważył. Osobiście byłem bardziej za opcją numer jeden, bo wątpiłem by coś mu umknęło. Po chwili już mogłem zsunąć krawaty z nadgarstków i oddać je właścicielowi. Noah po prostu rzucił je na szafkę prawdopodobnie zamierzając rozprawić się z nimi później.
- Skoro już mówiłeś o śniadaniu... - zaczął z lekkim uśmiechem.
Westchnąłem i wywróciłem oczami. Co za głupi buc, wiedziałem, że jeśli tylko o tym wspomnę to zaraz karze mi gotować.
- Mam nadzieję, że zrobiłeś zakupy - odparłem
- Pewnie - usłyszałem w odpowiedzi.
Skubany się przygotował. Już chciałem wstawać, kiedy uświadomiłem sobie, że nadal siedzę nagi, nie pojmowałem jak umknęło to tak długo mojej uwadze, ale najwidoczniej ból głowy mi nie służył. Podniosłem z ziemi bieliznę i nasunąłem ją na tyłek wstając. Nie chciało mi się iść do mojego mieszkania po ubranie, a nie miałem zamiaru gotować w garniturze, więc w tym oto stroju poczłapałem do kuchni. Po chwili Volker przyczłapał za mną. Wziąłem się za smażenie jajecznicy. Mimo wszystko ten poranek nie był aż taki zły.
<Noah?>
Od Roderich'a c.d. Jens'a
Przez te długie kilka chwil, kiedy szeregowiec i kapral walczyli ze sobą, tarzając się po podłodze, Roderich stał jak zaklęty z boku i pustym, pozbawionym jakichkolwiek emocji wzrokiem wpatrywał się w rozgrywającą się przed sobą scenę. Czuł pod czaszką ból nieznanego mu pochodzenia. Było mu słabo, ze zdenerwowania zaczynał mieć mdłości.
Jens przycisnął kaprala do podłogi i przygniótł go ciężarem swojego ciała. Krzyczał, wręcz darł się na całe gardło, wyzywając esesmana od najgorszych ścierw i z zaskakującą dla swojej osoby determinacją okładając go pięściami.
Roderich w końcu złapał oddech, a jego blada twarz natychmiast poczerwieniała, zdradzając kotłującą się w nim wściekłość. W pół sekundy znalazł się przy walczących. Złapał Jens'a za szyję, sięgnął do jego gardła i wbił w nie końce swoich palców, pozbawiając chłopaka tchu i blokując jego ruchy. Odciągnął go od kaprala i powalił na ziemię, przydeptując jego gardło nogą. To wystarczyło, by na moment uczynić go niezdolnym do jakiegokolwiek działania.
- Jonah, kurwa mać, kto ci pozwolił strzelić! Mogłeś go zabić! - wydarł się na leżącego na podłodze wspólnika, po czym odwrócił się do leżącego na ziemi Jens'a.
Nie czekał, aż chłopak odzyska oddech. Od razu wymierzył mu kilka mocnych kopniaków z brzuch. Ciemnowłosy skulił się, próbując nabrać choć trochę powietrza w płuca, jednak był w stanie wydać z siebie tylko kilka cichych, charkliwych jęków.
Silna ręka gestapowca złapała go za koszulę i uniosła do góry, by ten mógł uderzyć go pięścią prosto w zęby.
- Ty bezczelny... - syknął przez zaciśnięte zęby Hilse, przymierzając się do następnego ciosu. Zadał ich jeszcze dwa, zanim Jens zdołał otrząsnąć się z szoku i podjąć próbę osłonięcia się ręką. Wtedy Austriak puścił go i powrócił do kopania go po żebrach. Pierwszy cios prosto w mostek. Drugi pod prawe żebro. Trzeci po rękach, kiedy ten zdołał się nimi zasłonić - Niewdzięczny... Wstawaj, gówniarzu!
Zacisnął palce na jego ubraniu. Jednym, silnym ruchem podciągnął go do pionu i popchnął na ścianę, sprawiając, że czaszka chłopaka przywaliła o nią z dużą siłą.
- Co ty sobie wyobrażasz! - ryknął, szarpiąc go za ubranie. - Pierdolony szczeniaku! Patrz na mnie! Jak do ciebie mówię, to na mnie patrzysz i odpowiadasz, kiedy pytam, czy wszystko w porządku i czy coś się stało! Nie życzę sobie, żebyś mnie ignorował, rozumiesz?! Wstawiłem się za tobą, wyciągnąłem z wojska, wziąłem pod siebie! Zaoferowałem ci opiekę! Zdajesz sobie sprawę, czym jest bycie pod moją opieką? - Zacisnął dłoń w pięść i uderzył go od dołu w brzuch. Jens wydał z siebie głośny jęk i szarpnął się gwałtownie, próbując się oswobodzić. Roderich złapał go jedną ręką za szyję i zacisnął palce w morderczym uścisku. - Moja opieka to twoje błogosławieństwo, a ty okazujesz brak wdzięczności.
- P-puść... - wydusił bezgłośnie chłopak, poruszając sinymi ustami. Jego twarz bladła z sekundy na sekundę. Dłonie rozpaczliwie usiłowały rozluźnić stalowy uścisk dłoni Rodericha, jednak ich ruchy stawały się coraz słabsze. W końcu, gdy oczy chłopaka zaczęły zachodzić mgłą, sierżant puścił go. Ciemnowłosy osunął się na podłogę, łapczywie łapiąc powietrze w płuca. Hilse przyjrzał się jego postaci, przekrzywiając z lekka głowę.
- Nie miałem pojęcia, że będziesz sprawiał takie problemy - syknął, przydeptując butem bezwładną dłoń chłopaka. Zielonooki krzyknął z bólu, gdy mężczyzna zaczął stopniowo kłaść na nią coraz większy nacisk. - Miałeś być grzecznym, dobrym chłopcem. Nie kazałbym ci tu przecież pracować przez cały czas. Naprawdę wziąłem cię od Neumanna z jak najlepszymi intencjami. Nie chciałem, żebyś musiał doświadczać czegoś takiego ode mnie. - W końcu przeniósł cały swój ciężar na stopę, którą deptał dłoń Jens'a. Chłopak wydał z siebie zrozpaczony ryk i w akcie desperacji złapał Rodericha za kostkę, próbując uratować miażdżoną dłoń. Gestapowiec tylko uśmiechnął się pobłażliwie i kopnął go w szczękę drugą nogą. Głowa Kastnera poleciała do tyłu i po raz kolejny uderzyła o ścianę. Z nosa zaczęła sączyć się krew.
- Wiesz, jak bardzo namieszałeś? Oboje namieszaliście - Hilse zwrócił się do niezdarnie podnoszącego się z podłogi, poobijanego kaprala. - Przesłuchiwany nie żyje, nie wyjawiwszy informacji. Zastrzelony przez funkcjonariusza. Wszystko musi znaleźć się w raporcie. Raport nie zadowoli dowództwa. A kto będzie świecić oczami? Oczywiście ja, jako najstarszy stopniem i wiekiem, oraz dlatego, że przyprowadziłem cię tutaj, do UB. Chłopcze.
Zbliżył się do wyczerpanego, obolałego Jens'a i przykucnął tuż przy nim. Złapał go za podbródek, ściskając lekko i unosząc nieco jego głowę, by ten spojrzał mu w oczy. Wpatrywał się w niego przez chwilę w zupełnej ciszy, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym odezwał się cicho, prawie szeptem: - Mam nadzieję, że bardzo żałujesz tego, jak się zachowałeś. Sprawiłeś mi ogromną przykrość, którą musiałem zwrócić.
Zacisnął palce mocniej na jego szczęce, wymuszając na nim uwagę. Czekał, aż otworzy posiniałe usta i mu odpowie.
< Jens // twój obiecany wpierdol ♥ >
< Jens // twój obiecany wpierdol ♥ >
Od Adama c.d. Matthias
Spodziewałem się dosłownie wszystkiego. Od dostania zwykłego ochrzanu, przez wezwanie policji, nawet po pobicie, choć sądząc po wyglądzie chłopaka, raczej nie byłby zdolny do tego ostatniego. W każdym razie na pewno nie myślałem, że tak po prostu pozwoli mi zabrać swój portfel z wszystkimi pieniędzmi. Początkowe niedowierzanie przerodziło się w euforię. Z trudem stłumiłem cichy głos wewnątrz mojej głowy, mówiący, że i tak powinienem oddać nie swoją własność. Wojna to nie czas na uczciwość ani wspaniałomyślność, chyba że cię na to stać. Widocznie tak było w przypadku tego chłopaka. Może dla niego ta kwota nie była zbyt wielka, ale dla mnie to był majątek.
- D- dziękuje...- wyjąkałem. Nadal nie mogłem uwierzyć w to, że mi się upiekło i do tego mogłem wziąć te pieniądze. Chłopak zdawał się mnie już nie słyszeć. Zawrócił i wyszedł z uliczki na jedną z większych ulic. Po chwili ja także to uczyniłem. Zająłem się odszukaniem pierwszego lepszego sklepu dla ludności polskiej, bo do tych niemieckich za bardzo bałem się wchodzić. Po jakimś czasie, idąc ulicą, spojrzałem przez szybę jednego z budynków. Po jego wyposażeniu od razu można było zauważyć, że to kolejny sklep, trochę większy niż poprzednie, które mijałem. Po krótkim zastanowieniu się, wszedłem do środka. Po sklepie krążyło kilku klientów. Starałem się ich wszystkich ignorować i zachowywać jak każdy normalny człowiek. Nie mogłem kupić rzeczy, które po powrocie do getta zwróciłyby na siebie uwagę, typu ziemniaki czy jakieś owoce. Postanowiłem przede wszystkim za wszystkie pieniądze kupić jak najwięcej pieczywa. Po dokładnym odliczeniu byłem pewien, że starczy mi aż na trzy bochenki chleba, co było dla mnie wtedy niewyobrażalną wprost ilością jedzenia. Po wzięciu ich skierowałem się od razu do lady sklepy i stanąłem za jednym z klientów, czekając na swoją kolej. Na początku wpatrywałem się w podłogę. W końcu jednak czas mi się dłużył i podniosłem głowę, aby trochę rozejrzeć się po sklepie. W tym samym czasie zamarłem, kiedy zobaczyłem znajomą postać zbliżającą się do lady. Po chwili dotarło do mnie, że jestem na samym końcu kolejki, więc chłopak stanie tuż za mną. Mimo że wcześnie pozwolił mi zatrzymać swoje pieniądze i tak przeszedł mnie dreszcz spowodowany strachem. Mogło mu się odmienić. Spostrzegłem, że ma ze sobą kilka rzeczy, które zamierza kupić. Trochę zbiło mnie to z tropu, bo miał przecież nie robić zakupów, dlatego oddał mi pieniądze. Choć w sumie to nie do końca moja sprawa. W tej chwili powinno mnie jedynie interesować, aby chłopak mnie nie rozpoznał, bo mogłoby to się źle skończyć. Wolną ręką naciągnąłem na głowę kaptur od bluzy tak mocno, jak tylko mogłem. Odwróciłem się tyłem, modląc się w duchu, aby chłopak mnie nie rozpoznał. Słyszałem jeszcze jak staje tuż za mną. Wstrzymałem na chwilę oddech, a potem powoli wypuściłem powietrze z płuc. Wyglądało na to, że nie zostałem rozpoznany. Błagałem, aby dziewczyna za ladą jak najszybciej skasowała produkty osób stojących przede mną.
<Matthias? Przypadkowe spotkanie na zakupach XD>
- D- dziękuje...- wyjąkałem. Nadal nie mogłem uwierzyć w to, że mi się upiekło i do tego mogłem wziąć te pieniądze. Chłopak zdawał się mnie już nie słyszeć. Zawrócił i wyszedł z uliczki na jedną z większych ulic. Po chwili ja także to uczyniłem. Zająłem się odszukaniem pierwszego lepszego sklepu dla ludności polskiej, bo do tych niemieckich za bardzo bałem się wchodzić. Po jakimś czasie, idąc ulicą, spojrzałem przez szybę jednego z budynków. Po jego wyposażeniu od razu można było zauważyć, że to kolejny sklep, trochę większy niż poprzednie, które mijałem. Po krótkim zastanowieniu się, wszedłem do środka. Po sklepie krążyło kilku klientów. Starałem się ich wszystkich ignorować i zachowywać jak każdy normalny człowiek. Nie mogłem kupić rzeczy, które po powrocie do getta zwróciłyby na siebie uwagę, typu ziemniaki czy jakieś owoce. Postanowiłem przede wszystkim za wszystkie pieniądze kupić jak najwięcej pieczywa. Po dokładnym odliczeniu byłem pewien, że starczy mi aż na trzy bochenki chleba, co było dla mnie wtedy niewyobrażalną wprost ilością jedzenia. Po wzięciu ich skierowałem się od razu do lady sklepy i stanąłem za jednym z klientów, czekając na swoją kolej. Na początku wpatrywałem się w podłogę. W końcu jednak czas mi się dłużył i podniosłem głowę, aby trochę rozejrzeć się po sklepie. W tym samym czasie zamarłem, kiedy zobaczyłem znajomą postać zbliżającą się do lady. Po chwili dotarło do mnie, że jestem na samym końcu kolejki, więc chłopak stanie tuż za mną. Mimo że wcześnie pozwolił mi zatrzymać swoje pieniądze i tak przeszedł mnie dreszcz spowodowany strachem. Mogło mu się odmienić. Spostrzegłem, że ma ze sobą kilka rzeczy, które zamierza kupić. Trochę zbiło mnie to z tropu, bo miał przecież nie robić zakupów, dlatego oddał mi pieniądze. Choć w sumie to nie do końca moja sprawa. W tej chwili powinno mnie jedynie interesować, aby chłopak mnie nie rozpoznał, bo mogłoby to się źle skończyć. Wolną ręką naciągnąłem na głowę kaptur od bluzy tak mocno, jak tylko mogłem. Odwróciłem się tyłem, modląc się w duchu, aby chłopak mnie nie rozpoznał. Słyszałem jeszcze jak staje tuż za mną. Wstrzymałem na chwilę oddech, a potem powoli wypuściłem powietrze z płuc. Wyglądało na to, że nie zostałem rozpoznany. Błagałem, aby dziewczyna za ladą jak najszybciej skasowała produkty osób stojących przede mną.
<Matthias? Przypadkowe spotkanie na zakupach XD>
Od Sachy CD. Vlad
Widząc krwawiącego Bastiana zamarłem. Chciałem coś powiedzieć jednak nie dałem rady nawet się zająknąć. Gdy brunet wtulił się w mój tors nie wiedziałem czy byłem bardziej przerażony czy zarumieniony. Zapewne i jedno i drugie. Słysząc proźbę o pomoc - na dodatek po francusku - ocknąłem się. Poczułem, że Bastian powoli traci siły. Przytrzymałem go by nie upadł na ziemię i jeszcze bardziej się nie poranił.
- Boże Bastian... Kto ci to do cholery zrobił? - wyjąkałem widząc, że ubranie Niemca jest całe we krwi.
Dopiero wtedy dotarł do mnie stukot butów zagłuszany wcześniej przez deszcz i moje przerażenie. Usłyszałem walenie serca. Swojego serca. Starałem się podnieść Bastiana. Udało się jednak ledwo się nie wywaliłem. Wtedy stukot butów już bardzo blisko. Zacząłem iść w drugą stronę - w stronę szpitala. Wtedy gdy się obracałam ujrzałem Rafała mierzącego we mnie i w Bastiana z pistoletu.
- Zostaw go - powiedział. Usłyszałem przerażenie w jego głosie.
Odwróciłem się do niego.
- Rafał proszę. Odłóż ten pistolet...
- To ty odłóż niego. Czy na prawdę chcesz go ratować? On codziennie zabija wielu naszych!
Wziąłem głęboki wdech. Bastian był coraz bardziej ciężki.
- Mam u niego dług. Wielki dług.
Rafał zaśmiał się sztucznie.
- I to jedyny powód? - powiedział śmiejąc się.
Pokręciłem głową. Spojrzałem na Bastiana. Położyłem go ostrożnie na ziemi. Spojrzałem w oczy Rafała.
- Nie. Jest moim przyjacielem - schyliłem się i wyciągnąłem z pasa Bastiana pistolet.
Naładowałem go. Usłyszałem strzał jednak Rafał chybił. Wymierzyłem w niego i... Strzeliłem. Serce zaczęło mi bić coraz szybciej. Zobaczyłem upadające ciało Rafała, a krzyk bólu wypełnił moje uszy. Odwróciłem wzrok. Nie chciałem patrzeć jak się wykrwawia. Wsadziłem pistolet do pasa Bastiana i wziąłem go na ręce. Chciałem się jak najszybciej oddalić. Nie spotkałem nikogo na swojej drodze. To było na prawdę dziwne. Nikogo. Nawet żołnierza. Jedynie koty łaziły po ulicach. Cały czas słyszałem bicie swojego serca. Próbowałem wyłapać oddech Bastiana jednak byłem na to zbyt przerażony. Kiedy dotarłem do szpitala natychmiast podszedłem do Amelii. Czarnowłosa spojrzała na mnie i na bruneta.
- Coś znowu zrobił? - spytała.
Mój oddech był szybki.
- Później ci wytłumaczę... - wysapałem.
- Imię - powiedziała Amelia.
- Bastian Müller. Amelia błagam. Szybko.
Czarnowłosa wyglądała na lekko zdziwioną.
- Niemiec? Ale ty...
- TAK WIEM! MERDE. PROSZĘ. ON ZARAZ SIĘ WYKRWAWI - mój głos był podniesiony.
Amelia westchnęła.
- Dobrze. Chodź z nim.
Zaczęliśmy iść korytarzem. Czułem, że ciało Bastiana robi się coraz zimniejsze. Zanieśliśmy go na salę. Delikatnie położyłem go na łóżko.
- Sacha sorry, że ci to mówię, ale musisz wyjść.
Kiwnąłem głową. Wyszedłem. Wtedy zobaczyłem tego żołnierza, który wczoraj mnie przytrzymywał. Podszedł do mnie.
- Co zrobiłeś dla pana Müllera? - spytał.
- Rien - założyłem ręce.
Jak na większość osób patrzyłem na niego z góry. Uniósł jedną z brwi.
- Nic - powiedziałem tym razem po polsku.
- Dlaczego zatem masz jego krew na ubraniu?
Westchnąłem. Czy on jest na serio, aż taki głupi?
- Został postrzelony... Uratowałem go. To chyba oczywiste.
- No nie - powiedział. - Wy nam nie pomagacie.
<Vlad?>
- Boże Bastian... Kto ci to do cholery zrobił? - wyjąkałem widząc, że ubranie Niemca jest całe we krwi.
Dopiero wtedy dotarł do mnie stukot butów zagłuszany wcześniej przez deszcz i moje przerażenie. Usłyszałem walenie serca. Swojego serca. Starałem się podnieść Bastiana. Udało się jednak ledwo się nie wywaliłem. Wtedy stukot butów już bardzo blisko. Zacząłem iść w drugą stronę - w stronę szpitala. Wtedy gdy się obracałam ujrzałem Rafała mierzącego we mnie i w Bastiana z pistoletu.
- Zostaw go - powiedział. Usłyszałem przerażenie w jego głosie.
Odwróciłem się do niego.
- Rafał proszę. Odłóż ten pistolet...
- To ty odłóż niego. Czy na prawdę chcesz go ratować? On codziennie zabija wielu naszych!
Wziąłem głęboki wdech. Bastian był coraz bardziej ciężki.
- Mam u niego dług. Wielki dług.
Rafał zaśmiał się sztucznie.
- I to jedyny powód? - powiedział śmiejąc się.
Pokręciłem głową. Spojrzałem na Bastiana. Położyłem go ostrożnie na ziemi. Spojrzałem w oczy Rafała.
- Nie. Jest moim przyjacielem - schyliłem się i wyciągnąłem z pasa Bastiana pistolet.
Naładowałem go. Usłyszałem strzał jednak Rafał chybił. Wymierzyłem w niego i... Strzeliłem. Serce zaczęło mi bić coraz szybciej. Zobaczyłem upadające ciało Rafała, a krzyk bólu wypełnił moje uszy. Odwróciłem wzrok. Nie chciałem patrzeć jak się wykrwawia. Wsadziłem pistolet do pasa Bastiana i wziąłem go na ręce. Chciałem się jak najszybciej oddalić. Nie spotkałem nikogo na swojej drodze. To było na prawdę dziwne. Nikogo. Nawet żołnierza. Jedynie koty łaziły po ulicach. Cały czas słyszałem bicie swojego serca. Próbowałem wyłapać oddech Bastiana jednak byłem na to zbyt przerażony. Kiedy dotarłem do szpitala natychmiast podszedłem do Amelii. Czarnowłosa spojrzała na mnie i na bruneta.
- Coś znowu zrobił? - spytała.
Mój oddech był szybki.
- Później ci wytłumaczę... - wysapałem.
- Imię - powiedziała Amelia.
- Bastian Müller. Amelia błagam. Szybko.
Czarnowłosa wyglądała na lekko zdziwioną.
- Niemiec? Ale ty...
- TAK WIEM! MERDE. PROSZĘ. ON ZARAZ SIĘ WYKRWAWI - mój głos był podniesiony.
Amelia westchnęła.
- Dobrze. Chodź z nim.
Zaczęliśmy iść korytarzem. Czułem, że ciało Bastiana robi się coraz zimniejsze. Zanieśliśmy go na salę. Delikatnie położyłem go na łóżko.
- Sacha sorry, że ci to mówię, ale musisz wyjść.
Kiwnąłem głową. Wyszedłem. Wtedy zobaczyłem tego żołnierza, który wczoraj mnie przytrzymywał. Podszedł do mnie.
- Co zrobiłeś dla pana Müllera? - spytał.
- Rien - założyłem ręce.
Jak na większość osób patrzyłem na niego z góry. Uniósł jedną z brwi.
- Nic - powiedziałem tym razem po polsku.
- Dlaczego zatem masz jego krew na ubraniu?
Westchnąłem. Czy on jest na serio, aż taki głupi?
- Został postrzelony... Uratowałem go. To chyba oczywiste.
- No nie - powiedział. - Wy nam nie pomagacie.
<Vlad?>
Subskrybuj:
Posty (Atom)