Siedział właśnie za swoim biurkiem i bębnił palcami o jego blat. Korytarz był podejrzanie pusty, a jak już ktoś był skazany na przejście pod drzwiami jego gabinetu, poruszał się najciszej, jak tylko umiał. Każdy wiedział, że nawet byle szmer czy głośny oddech (nawet jeśli nie jest głośny, to musi być głośny, skoro on tak twierdzi) potrafiły wywabić strażnika Teksasu, jakim był Wolfgang, z jego nory i zmusić do obicia komuś mordy.
Wpatrywał się przez chwilę nienawistnym wzrokiem w drzwi, aż dziwne, że lakier nie odpadł pod wpływem jego spojrzenia. Nagle zauważył rzecz z pozoru nieistotną - małą rysę na klamce.
Zamarł. Potem zerwał się i już był przy drzwiach, kopiąc zamaszyście w Bogu winną klamkę. Odskoczyła z hukiem w powietrze i z głośnym szczękiem wylądowała na ziemi. Wolfgang spojrzał z już mało skrywaną furią na te piekielne drzwi i znów wymierzył potężnego kopniaka. Wyskoczyły z zawiasów z głośnym jękiem i uderzyły o posadzkę na korytarzu. Huk był głośny tak bardzo, że oficerowie na drugim końcu korytarza pomyśleli, że wali się sufit.
- WYMIEŃCIE MI TE ZASRANE DRZWI!!! - wydarł się Wolfgang i ruszył przez korytarz. - JAK WRÓCĘ, CHCĘ WIDZIEĆ NOWIUSIEŃKĄ PARĘ!
Dysząc ciężko, zbiegł z rumorem po schodach gmachu i wypadł na ulicę.
Potrzebował ochłonąć.
Normalnie nie byłby zły, gdyby nie ucieczka prawie dziesięciu więźniów, powierzonych przez niego pewnemu sierżantowi sztabowemu. Owy hauptscharfuhrer jak widać nie wywiązał się ze swoich obowiązków, przez co Wolfgang został ośmieszony. A przynajmniej on tak się czuł, bo inni na pewno nie uznawali tego za jego winę. A co tam wina! Wolfgang był wściekły, bo myślał, że posądzą go o głupotę, skoro nie potrafił wybrać kompetentnego człowieka do jakiejś roboty. "Ważnej roboty" - pomyślał z rozdrażnieniem, przemierzając ulice Warszawy z głośnym stukotem swoich wysokich butów.
W pewnym momencie usłyszał jakieś hałasy w zaułku dwóch domów. Wyszedł z nich jakiś młody chłopak ze skrzypcami, bardzo zniszczonymi. Usiadł na schodach najbliższego domu i zaczął do nich wzdychać.
Wolfgang zaczął iść do niego powolnym krokiem, wsadzając ręce w kieszenie. Z każdym krokiem paskudny, naprawdę paskudny uśmieszek na jego twarzy się poszerzał.
- Widać sentymentalny z ciebie chłopak - powiedział powoli.
Przejechał pobieżnie, automatycznie i wyćwiczenie wzrokiem po całym chłopaku i stwierdził, że to na pewno polak, na kilkadziesiąt procent z jakiegoś getta. Dreszcz podekscytowania przeleciał po plecach Wolfganga. Może ten dzień nie będzie taki zepsuty?
- Mogę w czymś panu pomóc? - chłopak wstał, patrząc na niego ze strachem.
- Ah nie, nie, siedź sobie - powiedział przesłodzonym głosem - Powzdychaj sobie jeszcze... A ja na spokojnie wezwę kogoś, kto zabierze cię tam, skąd uciekłeś i załatwi ci karę...
Chłopak wzdrygnął się i rozszerzył bardziej oczy.
- Ah, nie, czekaj, czekaj... - Wolfgang udał, że coś sobie przypomniał, nadal mając ten swój uśmieszek - Przecież ja mogę to zrobić!
Uśmiechnął się obłąkańczo, klasnął w dłonie i pstryknął palcami*.
- J-ja... - zaczął chłopak, ale Wolfgang przerwał mu nagle oziębłym tonem:
- Morda.
Podszedł do niego i wyrwał skrzypce. Spojrzał wrednie i znacząco na niego, po czym rzucił instrumentem o ziemię. Ten roztrzaskał się w drobny mak pod wpływem energii kinetycznej równej sile Wolfganga, a był on przerażająco silny.
- To samo zrobię z tobą, jeśli będziesz miał pecha - wycedził.
<Adam?>
*Gest ten można zobaczyć w linku do głosu Wolfganga :> (Dane DeHaan rządzi)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz